To decyzje, a nie przypadki decydują o naszym życiu...
Cztery osoby...
...związane jak zwierzęta i przykute do kamiennej ściany...
...kobieta i trzech mężczyzn...
...stukot butów...
...szczęk otwieranych drzwi...
...jedno pytanie...
...ta sama odpowiedź wypowiadana przez cztery różne głosy...
...zielony promień...
...raz...
...dwa...
...trzy...
...cztery...
...puste, pozbawione wyrazu twarze...
-NIE!!! -głośny, przepełniony rozpaczą krzyk rozdarł ciszę nocy.
Zdezorientowana Delia odruchowo zerwała się z fotela i, jak najszybciej tylko
mogła, znalazła się przy swojej podopiecznej.
-Lily,
obudź się! Obudź! -krzyczała błagalnym głosem potrząsając drobnym ciałem
dziewczynki. Odetchnęła cicho, gdy ta otworzyła zapłakane oczy i
patrzyła w dal nic nie widzącym wzrokiem. Delie przeraziło to spojrzenie.
Delikatnie podniosła dziewczynkę i usadowiła ją sobie na kolanach.
-Ciii... to był tylko zły sen. -szeptała gładząc ją po potarganych włosach. Poczuła,
jak drobne ręce oplatają jej szyję. -Wszystko będzie dobrze. -zapewniła
kobieta słysząc jak oddech dziewczynki zaczyna się wyrównywać.
-Dlaczego? -zapytała łamiącym się głosem. -Przecież nigdy tam nie byłam... Nie było mnie tam nawet wtedy, gdy...
-Ciii...
nie wiem, kochanie, nie wiem... -odpowiedziała kobieta lekko kołysząc
dziewczynkę spoczywającą ufnie w jej ramionach. Córką jej przyjaciół...
Przyjaciół, którzy zostali zamordowani, a jedno z ich dzieci śniło o tym
zabójstwie...
Poczuła, jak ciało dziewczynki
wiotczeje w jej ramionach. Najdelikatniej jak tylko mogła, położyła ją z
powrotem na łóżku i przykryła kołdrą. Odgarnęła włosy z mokrej i
chorobliwie ciepłej twarzy dziecka... Mała znowu miała gorączkę.
Sięgnęła po szmatkę lezącą na poduszce, zamoczyła ją w misce z zimną
wodą i położyła ją na jej czole. W tej chwili nic nie mogła zrobić. Na
Lily rzadko kiedy działały jakiekolwiek eliksiry, a do podania ich
musiała by ją przecież obudzić. Westchnęła cicho i położyła się koło dziewczynki.
Drzwi pokoju
zaskrzypiały cicho i w szparze pojawiła się twarz dziecka. Kobieta
skinęła delikatnie głową i po chwili nocny gość znalazł się na łóżku po
drugiej stronie śpiącej Lilliany.
-Znowu o tym śniła?
-zapytała Lucille nadzwyczaj poważnym i zatroskanym głosem. Nie był to
głos czternastolatki czy siostry, lecz jakby matki. Delia zawsze
twierdziła, że Lucy matkuje swojemu rodzeństwu. Zawsze była pierwsza do
pomocy, gdy któreś z nich coś zbroiło bądź miało jakiś problem... Było
tak bez względu na to, czy sytuacja była poważna, czy też błaha. To nie
miało znaczenia... Opiekę nad niewiele młodszym rodzeństwem, dzieliły
ich zaledwie minuty, nie traktowała nawet jako swój obowiązek... Po
prostu lubiła to i chciała móc być zawsze razem z nimi, wspierać ich,
doradzać, a także psocić razem z nimi, knuć, tworzyć, uczyć się,
bawić... po prostu BYĆ. To właśnie to 'bycie' nadawało sens jej życiu.
Oczywiście nie była nadopiekuńcza jak niektóre matki i nie starała się
nikogo przed niczym chronić. Pragnęła jedynie przeżywać to samo, co jej
rodzeństwo razem z nim, w tym samym czasie.
-Nigdy nie zapomni? -kolejne pytanie...
-Nie
mam pojęcia. -chciała wiedzieć, ale nie wiedziała, gdzie szukać
odpowiedzi na dręczące ją pytania. Nie miała nawet pomysłu, jak
skontaktować się z osobami, które mogłyby jej pomóc... Była sama z
czwórką osieroconych dzieci, które musiały zmienić swoje nazwisko.
Nazwisko, które mogłoby sprowadzić na nich jedynie śmierć.
Ona
sama uchodziła w pracy za singla. Starą pannę pracującą w Św. Mungu.
Nikt nie wiedział, że wychowuje czwórkę dzieci... Nikt nawet nie
podejrzewał, że mieszka w starym domu swoich martwych przyjaciół.
Najchętniej opuściłaby wraz z dziećmi tę posiadłość, ale prawda była
taka, że jedynie tutaj było tak naprawdę bezpiecznie. Cała ziemia
należąca ongiś do rodu Grffindora była zabezpieczona najsilniejszymi
zaklęciami jakie tylko znali jego właściciele. Każde pokolenie
zabezpieczało swoją ziemię jak najlepiej tylko potrafiło. I o tyle, o ile
bez problemu można było dostać się na teren doliny, wystarczyło, że
ochotnik miał czyste intencje, gdyż w przeciwnym razie zapominał dokąd
miał się udać, to na sam teren posiadłości, spoczywającej po dziś dzień
w rękach dziedziców tego rodu, można było dostać się jedynie po
specjalnym zaproszeniu.
-Chciałabym, żeby nie pamiętała. -Lucy przytuliła się do siostry i przymknęła powieki.
Delia uśmiechnęła się lekko i przykryła obie dziewczynki kołdrą.
Podniosła się delikatnie z łóżka i opuściła pokój. Musiała zobaczyć co
dzieje się z eliksirem, nad którym pracowała już od kilku tygodni. Była
na dobrej drodze, by umożliwić Lily normalny, spokojny sen. Miał to być
ulepszony eliksir Słodkiego Snu, który zadziała nawet na czwórkę jej
podopiecznych. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jeszcze nikt, z
czarodziei nie mieszkających na Wyspie, nigdy nie zabrał się stworzenie
czegoś takiego. Uśmiechnęła się kpiąco... ludzie byli tacy głupi i
ślepi... Tępili Nieludzi, nie zdawając sobie sprawy z tego, że spotykają
ich w każdej chwili swojego życia. Ona sama spotkała tylko
jednego człowieka, który bez niczyjej pomocy odkrył tajemnice jej i jej
nieżyjących już czwórki przyjaciół... o tak... Minerwa McGonagall była
niezwykle inteligentnym człowiekiem i oddaną przyjaciółką... Niestety,
Delia nie miała pojęcia, co dzieje się z jej "siostrą"...
Czarnowłosa kobieta z okna kuchni obserwowała czwórkę dzieci siedzących
pod wielkim drzewem. Lily czuła się już znacznie lepiej. Eliksir
przyniósł oczekiwane rezultaty już po pierwszej dawce. Nie zamulał, nie
obniżał koncentracji, nie wpływał na koordynację ruchową, nie powodował
omamów, nie uzależniał... zadbała o to, by w żaden sposób nie wpływał
negatywnie na zdrowie jej podopiecznej. Lily sypiała zdecydowanie
lepiej, nic jej się nie śniło i z łatwością można było ją wybudzić. Nie
miała już nawet gorączki... Tylko jedna rzecz niepokoiła Delię. Wokół
swoich podopiecznych czuła silne magiczne aury, które wzrastały wraz z
każdym dniem. Zawsze posiadali silne zasoby magii, ale teraz... Czuła,
że niedługo nastąpi wybuch mocy... Wybuch, po którym będzie musiała ich
rozdzielić. Ziemia, woda, ogień i powietrze... Cztery najsilniejsze
żywioły, które były częścią jej czternastoletnich podopiecznych... Ich
dziedzictwo.
Usłyszała świst otwieranych drzwi i
odgłos czterech par bosych stup uderzających o podłogę. Policzyła do
trzech i odwróciła się twarzą do swoich podopiecznych. Nie mogła
powstrzymać się od parsknięcia na widok ich zawiedzionych min. Zawsze
było tak samo. Bez względu na to, ile mieliby lat, nigdy nie tracili
nadziei, że uda im się ją zaskoczyć. Victor prychnął rozdrażniony i
odgarnął z czoła rude włosy wpadające mu do oczu.
-Mogłaby cioteczka wyłączyć swój wampirzy słuch choć na parę chwil. -burknął udając obrażonego.
-Zdradź
mi, proszę, jak mogłabym to zrobić? -zaśmiała się ukazując swoje
wydłużone kły, a w jej oczach pojawił się czerwony błysk. Sięgnęła po
cztery szklanki i dzbanek z sokiem, które następnie położyła na stole
przed czwórką nastolatków.
-No nie wiem... Włóż
sobie słuchawki do uszu i puść głośno muzykę? W wiosce widziałem takiego
chłopaka, który tak robił i zupełnie nie orientował się w tym, co
dzieje się wokół niego! -odpowiedział entuzjastycznie. Po chwili coś
przykuło jego uwagę... Była to doniczka z fiołkiem, którego kwiatek
powoli zaczynał usychać. Podszedł do rośliny i ukrył jego kwiat w
dłoniach, gdy odsunął od niego dłonie, kwiat był taki, jak w najlepszych
chwilach swojego życia. Tak...Victor był powiernikiem Ziemi.
-W
moim pokoju zaczynają usychać róże... -powiedziała niewinnym głosem
Lucille patrząc zielonymi oczami w sufit. Założyła kosmyk włosów za
spiczaste ucho.
-Cicho... jak tak dalej pójdzie, to
znowu obejdzie cały dom i będzie wrzeszczał: "To tylko niewinne
roślinki! Współczuję waszym przyszłym dzieciom, jeżeli będziecie się z
nimi obchodzić tak, jak z tymi maleństwami" albo "Na Merlina, jak można
zasuszyć kaktusa?! Kaktusa!" -Daniel ukrył twarz w dłoniach uprzednio
wywracając zielono-brązowymi oczami z pionowymi źrenicami. Kuchnia
wypełniła się śmiechem czterech osób.
-Bardzo zabawne. -prychnął chłopak udając oburzenie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz