3 sierpnia 2012

02. Czasem w podjęciu decyzji pomaga nam Los...

Czasem w podjęciu decyzji pomaga nam Los...

   Drzwi skrzypnęły głośno, gdy do pubu wkroczyła wysoka postać odziana w czarną pelerynę. Wszystkie rozmowy ucichły, a oczy zgromadzonych nachalnie wpatrywały się w miejsce, gdzie powinna znajdować się twarz nowego gościa. Każdy, bez wyjątku, chciał poznać jego tożsamość. Oddechy zamarły, gdy chuda dłoń o długich, jasnych palcach sięgnęła w stronę głębokiego kaptura.Oczom zgromadzonym ukazała się twarz kobiety mogącej mieć nie więcej niż trzydzieści lat. Na widok jej nieskazitelnej urody mężczyźni ze świstem wciągnęli powietrze, a zazdrosne kobiety zmrużyły oczy. Ona jednak nie zwróciła na to uwagi i najzwyczajniej w świecie, wyjmując swoje długie, czarne włosy spod peleryny, podeszła do barmana.
   -Witaj Tom. -powitała go cichym, melodyjnym głosem.
   -Panna Secretprotectrce, miło panienkę widzieć. Co podać?-uśmiechnął się lekko zdenerwowany.
   -To co zawsze. Ktoś o mnie pytał? -zapytała rozglądając się dyskretnie po sali. 
   -Nie. -odpowiedział zaskoczony. Nikt nigdy o nią nie pytał, a ona zawsze przychodziła samotnie do jego lokalu na kieliszek wiśniowego likieru. Nie zapytał, dlaczego dzisiaj miałoby być inaczej. To nie był jego interes. Już dawno nauczył się, że lepiej nie wtrącać się w sprawy klientów.  Nalał kobiecie zamówiony napój, a ona usiadła przy stoliku w kącie, skąd miała doskonały widok na całe pomieszczenie. 
   Podniosła kieliszek, zamieszała jego zawartością i upiła maleńki łyczek. Czuła, jak słodka substancja rozpływa się jej w ustach. Nie była aż tak zła. Piła w życiu gorsze paskudztwa, które niektórzy zwykli nazywać "ambrozją" i to najbardziej przypadło jej do gustu. Usiadła wygodniej na krześle i zaczęła rozglądać się po pomieszczeniu.Ludzie nadal przyglądali się jej, ale teraz przynajmniej udawali, że zajmują się własnymi sprawami. Prychnęła w myślach... Byli dla niej tacy przewidywalni i męczący... Nigdy ich nie rozumiała... Niezwykle ufni i naiwni lub wręcz przeciwnie, dociekliwi i wszędzie potrafiący dostrzec zagrożenie. Tak czy siak, łatwo można było ich oszukać. Wystarczyło jedynie uśpić ich czujność... Ale to nie czas na rozmyślanie nad ludzką egzystencją. Przecież czekała na kogoś. Na osobę, której nie wiedziała od dziewięciu lat. Nie spodziewała się nawet, że jeszcze kiedykolwiek będzie miała okazję ją spotkać. Westchnęła ciężko przymykając powieki oczu...

(wspomnienie)
   Pokój muzyczny czy też salon był niewątpliwie jednym z ulubionych pomieszczeń, w którym jej podopieczni lubili spędzać deszczowe dni. Teraz też tak było, a ona siedziała wraz z nimi odpoczywając po męczącym dniu w szpitalu. Westchnęła ciężko… Jej przypuszczenia sprawdziły się... Czuła już niemal namacalnie cząsteczki magii wirujące w pomieszczeniu. Cztery wybuchy mocy miały nastąpić już niedługo, a ona miała nadzieję, że nie odbędą się w tym samym czasie. Potrzebowała przynajmniej pięciominutowych odstępów żeby móc przeprowadzić rytuał Zamknięcia, który był niezwykle ważny, ponieważ magia mogłaby zapanować nad jej młodymi podopiecznymi.
Kilka dni temu dokładnie przejrzała zapiski znalezione w bibliotece. Według nich, każdy elf wciągu swojego życia przechodził kilka wybuchów mocy. Ich ilość była uzależniona od mocy i potencjału powiernika. Pierwszy wybuch mocy zawsze odbywał się w tym samym czasie –w chwili narodzin. Wtedy to, młody elf zostawał naznaczony powiernikiem jednej z sił natury. Skąd wiadomo jaką kto posiada moc? Podczas pierwszego rytuału na prawym ramieniu pojawia się niewielki tatuaż, który określał moc dziecka. Żaden elf nie miał w życiu lekko. Już w dzieciństwie wyznaczano mu pierwsze zadanie -miał nauczyć się rozumieć swoją naturę.
   Drugi wybuch odbywał się zazwyczaj w okresie dojrzewania. Była to chwila próby... jeżeli Powiernik nie był wystarczająco silny, to jego moc mogła przejąć nad nim kontrolę i, w najlepszym przypadku, zabić...
   Delia ze smutkiem patrzyła na swoich podopiecznych. Cała czwórka była jej bardzo bliska i za nic w świecie nie chciała ich stracić. Kochała je jak własne dzieci, których nigdy nie miała. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że są przygotowani na drugi wybuch, ale nie mogła pozbyć się uczucia strachu, które ściskało jej serce. 
   -To  już niedługo. Pamiętacie, co wam mówiłam? -oderwali się od swoich zajęć i usiedli na wolnych fotelach. Wyglądali na spokojnych, ale ona widziała strach w ich oczach. Nie dziwiła im się. Przecież byli inteligentni... Doskonale zdawali sobie sprawę z niebezpieczeństwa. 
   -Rozdzieli nas cioteczka? -ciche pytanie i cztery pary smutnych oczu wpatrujące się w swoją opiekunkę. Kiwnęła delikatnie głową. 
   -Nie ma innego wyjścia. Ten dom jest doskonale zabezpieczony, ale obawiam się, że szkoła mogłaby ulec zniszczeniu, gdy tylko dalibyście ponieść się emocjom. Wysłałam już listy do odpowiednich placówek. Chciałabym żeby Lucy została we Francji, Victor tobie wybrałam Hiszpanie. Rayos del Sol jest dość ciekawą placówką, a i zielarstwo jest na wysokim poziomie. Akademia Yamato wydała mi się odpowiednim miejscem dla ciebie Danielu. W sprawie twojego przyjęcia, Lily, napisałam do Hogwartu. -Lily kiwnęła jedynie głową. Nie była w stanie protestować... nie zdobyła się nawet na otwarcie ust. Wiedziała, że to jedyne wyjście. Jej rodzeństwo patrzyło na nią i z każdą chwilą ich oczy robiły się coraz większe. Delia nie przerywała ciszy i cierpliwie czekała, aż powiedzą o tym, co ich dręczy. Wiedziała, że zaraz dotrze do nich to, co im przed chwilą przekazała. Nie pomyliła się...
   -Nie... NIE! -Lucy energicznie pokręciła głową jak rozjuszone zwierze. -Przecież Lily będzie całkowicie sama! Nikt nie będzie wiedział, co robić jak się rozchoruje! Albo jak nagle obudzi się z krzykiem w środku nocy. Przecież eliksir nie będzie działał wiecznie, a ona musi brać go codziennie.
   -Lily w końcu się na niego uodporni. -westchnął Daniel patrząc ze smutkiem na młodszą siostrę.
   -Mają racje! Lil nie może być sama. Oni tego nie zrozumieją. Żaden nauczyciel nie będzie wiedział dlaczego eliksiry na nią nie działają. Już  przerabialiśmy to w Beauxbatons, ale tam przynajmniej mieliśmy siebie. -powiedział Victor lekko poddenerwowanym głosem. On mógł być sam, ale nie chciał, żeby cierpiała jego młodsza siostra.
   -Nic mi nie będzie. -wtrąciła cicho rudowłosa i natychmiast zamilkła, gdy poczuła na sobie troskliwe spojrzenia rodzeństwa. Westchnęła cicho. Nigdy nie była wstanie przeciwstawić się im...Nie żeby nigdy nie mogła decydować o swoim życiu... O nie! Tak nigdy nie było. Po prostu nie potrafiła z nimi walczyć. Jej serce miękło, gdy tylko oczy dostrzegły troskę na twarzach bliskich osób...
   -Zgadzam się z wami. Lily nie może pozostać sama, ale to nie problem. W Hogwarcie potrzebują osoby do pracy w szkolnym szpitalu. Zgłosiłam się i przyjęto moją kandydaturę na to stanowisko. -uśmiechnęła się lekko pokazując swoje kły. Tak jak się podziewała w salonie zapanowała cisza.
   -Nie mogłaś powiedzieć od razu! Przynajmniej nie musielibyśmy się niepotrzebnie wykłócać! -mruknął zirytowany Victor i rzucił poduszką w Delie...
(koniec wspomnienia)

   Uśmiechnęła się delikatnie do swoich myśli. Jej podopieczni nie byli zadowoleni z informacji o rozdzieleniu, ale mimo to przyjęli to nadzwyczaj dorośle. Znowu nieświadomie ją zaskoczyli. Ona nie była tak dojrzała w ich wieku. Na każdą decyzję rodziców, która została podjęta bez jej udziału, a dotyczyła jej osoby, reagowała krzykiem i zazwyczaj nie odzywała się do nich przez kilka dni. A oni? Wszystko przyjęliby ze stoickim spokojem, gdyby nie dostrzegli jednej rysy... To właśnie ta rysa sprawiła, że wybuchli. Ale to i tak był kolejny dowód ich dorosłości. Oni mogliby być samotni, ale nie chcieli zostawić swojej najmłodszej siostry bez opieki. Widzieli, że potrzebuje pomocy. Była z nich niezwykle dumna...
   Odstawiła kieliszek na stół i delikatnie pogłaskała palcem jego szklaną nóżkę.Zmarszczyła ciemne brwi i odchyliła głowę lekko do tyłu. Mimo że żyła na tym świecie dużo więcej lat niż wskazywał na to jej wygląd, i mimo że widziała dużo dziwnych i niesamowitych rzeczy, to życie wciąż ją zaskakiwało w najmniej oczekiwanych momentach... Przymknęła powieki oczu i wykrzywiła usta w lekkim uśmiechu... O tak... Los na każdym kroku szykuje niespodzianki... Ale musiała przyznać, iż ta była nadzwyczaj przyjemna...Nigdy nie spodziewała się, że po tylu latach spotka starą przyjaciółkę, a tym bardziej, że ta będzie pełnić funkcję zastępcy dyrektora w Hogwarcie...
   Wampirzyca poczuła, jak ktoś zatrzymuje się przy jej stoliku. Powoli, nie śpiesząc się otworzyła oczy...
   -Miło cię znowu widzieć Minerwo -uśmiechnęła się delikatnie podnosząc się z krzesła.Stojąca przed nią kobieta skinęła delikatnie głową.
   -Ciebie też Delio... Ciebie też... -odpowiedziała cicho wpatrując się w czarne oczy, które w tej chwili zostały pozbawione czerwonego blasku.
   -Porozmawiamy w domu. -Delia posłała ostre spojrzenie barmanowi i kilku innym osobom, które na nie patrzyły, i ruszyła w kierunku wyjścia...

   Dwie postaci bez charakterystycznego trzasku pojawiły się w dużej jadalni połączonej szerokim łukiem z kuchnią. Delia powoli zdjęła czarną pelerynę i przewiesiła ją przez oparcie krzesła. Uśmiechnęła się lekko patrząc, jak jej towarzyszka rozgląda się pomieszczeniu. Jadalnia w tym starym domu była niezwykła. Przypominała bardziej szklarnie, ale to tylko dodawało jej uroku. Pomieszczenie to miało kształt koła i zamiast ścian miało okna, których futryny oplatał bluszcz i krzewy róż. Każde okno było dekorowane parą białych zasłon spiętych tak zieloną wstęgą, że środek okna pozostawał odsłonięty. Centrum pokoju zajmował sporych rozmiarów, okrągły, drewniany stół, w którym ktoś wyżłobił piękne zawijasy. Dookoła niego były ustawione zgrabne krzesła obite piwnym materiałem. Ich oparcia, podobnie jak stół, miały wyżłobiony ten sam figlarny wzór. Minewra dotknęła oparcia jednego z krzeseł i przejechała po nim ręką. Był wklęsły i jakby pomalowany lekko iskrzącym, złotym lakierem. Podniosła głowę go góry i uśmiechnęła się lekko na widok roślin zwisających ze szklanego sufitu. Przez bujne łodygi i kwiaty nie było widać nawet skrawka kolorowych doniczek. Przypominało jej to opowieści o Wiszących ogrodach królowej Semiramidy.
   -Nic się tutaj nie zmieniło. -westchnęła cicho nadal rozglądając się w około.
   -Nie chciałam nic zmieniać. -uśmiechnęła się smutno Delia. Doskonale pamiętała jak jej przyjaciółka... -Obecny wygląd tego domu to zasługa Idril i Antaresa. -gardło lekko ścisnęło się jej, gdy wypowiadała imiona swoich zmarłych przyjaciół. Minerwa skinęła głową na znak, że rozumie i usiadła na jednym z krzeseł. Westchnęła cicho... Tych imion nie słyszała już od lat. Sama nawet nauczyła się ich nie wypowiadać i nawet w myślach nazywała ich po prostu przyjaciółmi.
   -Muszę przyznać, że zaskoczył mnie fakt, iż zostałaś nauczycielką. Wydawało mi się, że chciałaś podróżować. -Delia zajęła miejsce naprzeciwko przyjaciółki i zdjęła zaklęcia maskujące jej prawdziwe ja. Po chwili jednak wstała i poszła do kuchni by powrócić z dwoma kubkami parującej herbaty.
   -Chciałam, ale wszystko się zmieniło. -szepnęła, gdy wampirzyca zajęła swoje poprzednie miejsce. -Byłam w Puszczy Amazońskiej, gdy dowiedziałam się z gazety, że zostali zabici. Myślałam, że wszyscy zginęliście. -uśmiechnęła się gorzko na wspomnienie tamtych dni. Przez dłuższy czas nie mogła po tym dojść do siebie. Czuła się tak, jakby ich zdradziła... bo przecież ona żyła, a oni nie. -Po powrocie do Anglii długo nie mogłam sobie znaleźć miejsca. -upiła łyk parującego płynu. -Po jakimś czasie spotkałam Albusa Dumbledora... Nawet nie wiem skąd przyszedł mu do głowy pomysł, aby zaproponować mi posadę nauczycielki...

(wspomnienie)
   Ulica Świętego Augustyna nie cieszyła się dobrą opinią wśród czarodziei. Wąskie przejście otaczały wysokie, obskurne kamieniczki, w których tylko nieliczne okna miały szyby. Na parterach domów znajdowały się sklepy o wątpliwej reputacji, w których można było znaleźć wszystko... Tak, to miejsce było bardzo podobne do Śmiertelnego Nokturnu. Tam, podobnie jak i w tym miejscu, ludzie wychodzili jedynie w czarnych pelerynach, których kaptury zasłaniały twarze. W tym miejscu nie było możliwości na normalne, spokojne życie...
   -Wynoś się i nie pokazuj się tu nigdy więcej! -krzyknęła wysoka postać popychając lekko podpitego mężczyznę na ulicę mokrą od nieustającego od kilku dni deszczu.
   -Hej! Spokojnie... -złapał ją za ramię i wywlókł z wejścia do budynku, by po chwili przygwoździć ją do ściany. -Coś ty taka nerwowa. Przecież mówiłem, że zapłacę za pokój.
   -Mówiłeś to samo tydzień temu. -warknęła chłodno odpychając go od siebie. Mężczyzna zatoczył się i upadł.
   -Zdzira. -mruknął. Ktoś przystawił różdżkę do jego szyi. Spojrzał na nią zmrużonymi oczami i powoli przeniósł wzrok na rozmazaną postać. Nie widział jej twarzy, ale wiedział, że nie jest ona tą samą osobą, która wyrzuciła ją z budynku. -Nie wtrącaj się. TA sprawa cię nie dotyczy! -wysyczał wściekły.
   -Nie lubię, gdy ktoś obraża damy, więc przeproś panią i odejdź. -odpowiedział mu cichy i spokojny głos. Mężczyzna prychnął wściekły i z odrazą spojrzał na kobietę, u której wynajmował pokój.
   -Niby dlaczego miałbym to zrobić, co? -warknął patrząc nadal na kobietę. -Zdzir się nie przeprasza. Śmierdząca szlama. -patrzył z tryumfem w oczach jak kobieta baz słowa mija go i wchodzi do budynku. Nie trzasnęła drzwiami, bo nie mogła zrobić tego czymś, czego nie było. Tajemniczy napastnik powoli schował różdżkę i podążył do budynku, w którym zniknęła kobieta.Wyczarował drzwi i podążył przed siebie wąskim korytarzem. Znalazł ją w kuchni ściskającą w dłoniach kubek z parującym płynem. Szybko zauważyła jego obecność. Zmrużyła wściekle oczy i odstawiła z impetem naczynie.
   -Czego pan chce?! Podziękowań? -zaśmiała się zimno -Pomylił pan adresy... -wysyczała patrząc na jego czystą, niebieską pelerynę, która zapewne musiała kosztować kupę kasy. Nie stara się być miła. Nie znosiła ludzi.
   -Wydaje mi się, że jednak nie, panno McGonagall. -Powoli zdjął kaptur... Kobieta zacisnęła usta w cienką linie starając się nie okazywać żadnych uczuć. Nie spodziewała się ujrzeć w TAKIM miejscu TEGO człowieka.
   -Profesor Dumbledore -mruknęła cicho. Skrzywiła się na widok wesołych ogników w niebieskich oczach ukrytych za okularami-połówkami. Nie znosiła radości innych... Nie rozumiała, jak oni mogą się cieszyć, gdy ona straciła swoich jedynych przyjaciół, których uważała za rodzinę. Prychnęła patrząc jak jej były nauczyciel transmutacji zaparza sobie herbatę i siada naprzeciwko niej. Siedzieli w ciszy pijąc swoje napoje. Wreszcie siwobrody nauczyciel przerwał ciszę...
   -Mam dla ciebie propozycję Minerwo. -kobieta prychnęła cicho. Wolała, gdy się nie odzywał. On jednak nie przejmował się jej reakcją i ciągnął dalej -Mianowano mnie dyrektorem Hogwartu. To poważne zajęcie wymagające dużej ilości wolnego czasu. -westchnął -Wątpię abym zdołał pogodzić nowe obowiązki z nauczaniem transmutacji... Chciałbym zaproponować ci moje byłe stanowisko. -patrzył na nią swoimi niebieskimi oczami jakby chciał przewiercić ją nimi na wylot. -Byłaś jedną z moich najlepszych studentek.
   McGonagall prychnęła. Ona i nauczanie? Litości... To wręcz nie realne. ONA* lubiła pomagać innym i była zdecydowanie lepsza w transmutacji od któregokolwiek z uczniów znanych Minerwie.
   -Nie profesorze. -powiedziała szorstko zdecydowanym głosem. Uśmiech zniknął z twarzy mężczyzny, ale w oczach nadal tańczyły mu wesołe ogniki.
   -No cóż... Jakbyś zmieniła zdanie... Wiesz, gdzie mnie szukać. Będę czekać na wiadomość od Ciebie. Do widzenia panno MaGonagall. -ukłonił się jej i opuścił kuchnię.
   Minerwa prychnęła... Nie zamierzała zmieniać swojego dotychczasowego życia. Było jej dobrze tak jak jest...
   -Nigdy nie będę uczyć w Hogwarcie! -warknęła sama do siebie i rzuciła kubkiem w ścianę...
   Owo "nigdy" nastało bardzo szybko. Zdecydowanie szybciej, niż się spodziewała. Facet którego wyrzuciła z mieszkania postanowił się odegrać za upokorzenie jakie go spotkało. Podpalił budynek, w którym mieszkała i w efekcie nie miała dokąd wrócić... Straciła wszystko, co miała... Dom, który zapewniał jej utrzymanie, pamiątki, magiczny sprzęt, ubrania... wszystko... Miała małe oszczędności, które powoli się wyczerpywały, więc chcąc nie chcąc, udała się do dyrektora Hogwartu, który bardzo ucieszył się na jej widok...
(koniec wspomnienia)

   -Nie wiedziałam gdzie was szukać. -szepnęła Minerwa parząc na blat stołu. -Połączenie sieci fiu zostało zerwane. -Delia kiwnęła głową ze zrozumieniem.
   -Musiałam to zrobić. Istniało zbyt duże ryzyko, że ktoś będzie chciał skrzywić dzieci.
   Minerwa podniosła szybko głowę i wpatrywała się w wampirzycę. Dzieci... Ostatni raz widziała je, gdy urządzali dla nich piąte urodziny, to było tuż przed jej wyjazdem do Puszczy...  Pamiętała je... Słodkie małe elfy ze spiczastymi uszkami, lekko zadartymi noskami, które były jedyną wspólną cechą ich wyglądu, oczy z wesołymi ognikami, których źrenice były pionowe, a nie okrągłe jak u ludzi...Victor Valentine, Daniel Desmond, Lucille Clarissa i Lilliane Adelaine -jej mała córka chrzestna.
   -Czy... -zaczęła, ale nie potrafiła skończyć pytania. Nie była do końca pewna czy chce poznać na nie odpowiedź.
   -Czy cię pamiętają? -Delia uśmiechnęła się lekko, a jej towarzyszka kiwnęła głową. -Tak. To chyba naturalne. My -nieludzie mamy dużo lepszą pamięć. Pamiętamy niemalże wszystko od pierwszego roku życia. -uśmiechnęła się figlarnie, jakby coś sobie przypomniała. -Wiedzą kim jesteś i muszę przyznać, że byli tak samo zaskoczeni Twoją odpowiedzią na list wysłany z prośbą o przyjęcie Lily do Hogwartu, jak i ja.
   -Zaskoczeni? To ja byłam wstrząśnięta, gdy przeczytałam, jak ma nazywać się nowa uczennica. Lilliane Adelaine Evans! Evans... -westchnęła przypominając sobie, jak jej przyjaciele zmienili nazwisko, by zapewnić sobie trochę wolności i swobody. -Myślałam, że wszyscy zginęliście... -znowu stała się markotna.
   -Przepraszam cię... Nie miałam o tobie żadnych wieści, a potem usłyszałam, że twoja grupa została zaatakowana przez zwierzęta.
   -Nie było mnie już tam. Wyjechałam tydzień po tym jak dowiedziałam się, że nie żyją... -przerwała słysząc cichą melodię graną na fortepianie. Spojrzała w stronę drzwi słuchając jej. Była piękna... Po chwili do fortepianu przyłączyły się skrzypce, a po nich flet i bębny...
   Poczuła jak ktoś kładzie rękę na jej ramieniu. Podniosła wzrok na Delie, która gestem nakazała jej pójść za sobą. Delikatnie podniosła się z krzesła i wraz z przyjaciółką opuściły jadalnie kierując się do salonu, który pełnił również funkcję pokoju muzycznego. Minerwa idąc rozglądała się po domu, w którym mieszkała dziewięć lat temu... Nic się nie zmienił... Wreszcie dotarły do pokoju. W tej chwili dla McGonagall przestał mieć znaczenie wystrój pomieszczenia... Interesowała ją jedynie czwórka czternastolatków... Łzy zaczęły jej spływać po policzkach, gdy w chłopcu siedzącym przy fortepianie rozpoznała Victora, w dziewczynie zakrywającej dziurki fletu dostrzegła małą Lucy, w czarnowłosym chłopaku o zdecydowanym spojrzeniu zobaczyła Daniela, który rzucał w swojego ojca tortem... i wreszcie ostatnią osobą w pomieszczeniu była chuda postać o bladej skórze, której długie palce przyciskały struny skrzypiec... mała Lily.
   W końcu przestali grać... Przez chwilę rozkonspirowywali się cichnącymi dźwiękami i wreszcie skierowali wzrok na swoją dwuosobową publiczność. Minerwa czuła na sobie ich intensywne spojrzenia pełne zainteresowania i ciepła. Uśmiechnęła się przez łzy.
   -Witaj ciociu... -podeszli do niej o przytulili ją.
   -Och... -łzy leciały z jej oczu coraz bardziej obficie -Victor, Daniel, Lucy, Lily... -szepnęła ciągle ich do siebie przytulając.
   -Zostanie cioteczka z nami? -zapytała Lily patrząc na nią intensywnie zielonymi oczami. Minerwa nie wiedziała, co odpowiedzieć. Ten dom przecież nie należał do niej...
   -Zostajesz, bez dyskusji. -zadecydowała Delia grożąc jej palcem. Uśmiechnęła się szeroko i dołączyła do uścisku. -Witaj w domu Mi... -szepnęła.
____________________________
*McGonagall ma na myśli Idril

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz