3 sierpnia 2012

09. Ona, On... My. Wy. Oni... część II

Ona, On... My. Wy. Oni...
część II

   Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, 17 września 1974 rok
   Kiedy spotykasz kogoś nowego, to nigdy nie wiesz, co może wyniknąć z waszej znajomości. Wszystko jest jedną wielką niewiadomą... Zwyczaje, gesty, sposób wyrażania myśli, dobór słów... Wszystko zostaje stopniowo odkryte...Tu i teraz... I kiedy wydaje ci się, że już nic nie jest w stanie zaskoczyć cię w drugim człowieku, on robi coś całkiem odwrotnego niż byś się spodziewał... Niezwykłość umysłów nie zna granic. Podobno charakter ludzi zmienia się co siedem lat. Co siedem lat burzą nasze wyobrażenia o nich... Zmuszają do ponownego odkrycia siebie. W sumie, to oni sami tak naprawdę nie znają siebie samych. Labirynty umysłów...Nigdy nie odkryte ścieżki prowadzące w kolejny ślepy zaułek...
   Wiedziała, co znajduje się w kopertach przekazanych jej przez Regulusa. Wyczekiwała tego od pierwszego dnia swojego pobytu w Hogwarcie i czuła się trochę zawiedziona. Myślała, że wcześniej dostanie od Nich jakąś wiadomość, znak życia, a tymczasem upłynęło tyle czasu. Dla niej te parę tygodni ciągnęły się jak lata... Lata przepełnione rutyną. Śniadanie, lekcje, obiad, lekcje, biblioteka, kolacja, Skrzydło Szpitalne, Dormitorium... Ale, mimo wszystko nie przeszkadzała jej ta niezmienność planu dnia. Ta stałość dawała jej swego rodzaj spokój. Była uspakajająca. Nie musiała zastanawiać się, co ma zrobić z czasem wolnym... Gdy nudziło jej się, to po prostu szła do biblioteki... Nidy nie przeczytała aż tylu książek w tak krótkim czasie, niż przez te kilka tygodni. To było niezwykłe i mogłaby się założyć, że Victor znalazłby jakiś uszczypliwy komentarz ŕ propos jej nowej miłości którą to stały się książki... W sumie, to nie przeszkadzałoby jej to... Chciałaby być teraz z nimi...
   Otworzyła pierwszą kopertę i uśmiechnęła się, gdy oprócz złożonego pergaminu znalazła w niej prostokątne pudełko z płytą CD. Wiedziała już od kogo była ta przesyłka... Tylko Victor mógł dać jej coś takiego...
   "Droga Adelaine" -list zawsze zaczynał od jej drugiego imienia. Zresztą, każde z nich robiło dokładnie tak samo. Nie wiedzieli dlaczego... Ot tak po prostu...
   "Nie wiem od czego zacząć...Rayos del Sol jest wspaniałe!

   Akademia Rayos del Sol, Hiszpania, 1 września 1974 roku*
   W momencie, gdy zobaczył swoją nową szkołę, zaczął zastanawiać się, czy istnieją jakieś wytyczne dotyczące miejsca usytuowania placówki oświaty... Jezioro... Zawsze jest był jakiś zbiornik wodny. Nawet elegancka Akademia Beauxbatons
miała na swoim terenie olbrzymie baseny fontann. I las... zawsze był też las. Las, do którego zabraniano wchodzić. W sumie to ten zakaz nie dziwił go za bardzo... Nie raz miał możliwość usłyszeć o dziwnych pomysłach swoich rówieśników. Ludzie byli dziwni, a ich umysły jeszcze trudniejsze do zrozumienia od nich samych.
   Mimo wszystko musiał przyznać, że jego nowa szkoła była niesamowita. Styl średniowieczny budowli był jednocześnie przerażający i piękny. Stojąc u stóp wzgórza, na którym znajdował się zamek, nie mógł doczekać się tego, co zobaczy w środku. Wysokie i grube mury wokół zamku, fosa, położenie na wzniesieniu... wszystkie te elementy, charakterystyczne dla średniowiecznych fortec, podpowiadały mu, że to miejsce nie zostało stworzone z myślą o młodych studentach magii. Zastawiało go, czy w tym miejscu nadal przebywają duchy z okresu przedrenesansowego... Patrząc na wysokie, przysadziste drzewa, wiedział, że są one bardzo stare... Ciekawiło go, czy po tylu latach snu, uda mu się obudzić ich strażników. Tak... Tajemnicza aura tego miejsca była znacznie bardziej namacalna niż we Francji. Może i francuska akademia należała do trójki największych europejskich szkół, ale to Rayos del Sol była starsza i, co nie da się ukryć, lepiej rozwijała w kierunku nauk zielarskich, a to interesowało go najbardziej... W końcu jego żywiołem była ziemia.
   Drgnął słysząc że ktoś zbliża się do miejsca w którym stał. Poczekał, aż intruz wyłoni się zza zakrętu i odwrócił się w jego stronę. Był to mężczyzna w średnim wieku ubrany w ciemnofioletowe szaty. Miał ciemną karnację typowego mulata, a jego włosy były czarne z delikatnym połyskiem fioletu. Zmierzył Victora bystrym spojrzeniem swoich piwnych oczu, a jego twarz rozjaśnił wesoły uśmiech.
   -Victor Evans, verdad? -opowiedziało mu skinięcie głową -Bueno. Me llamo Marco Santana Francés, pero puedes me llamar "profesor Francés".-powiedział bardzo szybko, a w jego oczach kazało się zdumienie. Zazwyczaj obcokrajowcy byli skołowani, gdy zwracano się do nic po raz pierwszy w obcym języku... A ten chłopak... Zero jakiegokolwiek zmieszania.
   -Encantada.*** -odpowiedział  Victor uśmiechając się lekko dostrzegając zaskoczenie profesora. -Rzucono na mnie zaklęcie translatujące. -wyjaśnił.
   -To by wszystko wyjaśniało. Miło, że choć jedna rodzina o tym pomyślała. -profesor potrząsnął głową. -Anglik, Francuz?
   -Anglik. -ruszyli zboczem kierując się do bramy szkoły. -Jaki przedmiot pan wykłada?
   -Zielarstwo. Słyszałem, że jesteś całkiem niezły jeżeli chodzi o rośliny i o eliksiry. -zerknął na niego kątem oka.
   -Tak mówią. -odpowiedział zdawkowo pochylając głowę i uśmiechając się delikatnie ukryty za kurtyną kasztanowych włosów.
   -Podobasz mi się. -mruknął -Myślałem, że zaczniesz się przechwalać, tak jak zrobiłby to każdy na twoim miejscu.
   -Nie wątpię w to. -parsknął -Ale po co miałbym to robić, skoro i tak będzie pan miał okazje sprawdzić moje możliwości? Lepiej nie tworzyć opowieści, skoro i tak prawda zostanie ujawniona. -błysk rozbawienia błysnął w jego zielono-złotych oczach. Profesor skinął głową nie przerywając marszu.
   Ten czternastolatek był dziwny... Różnił się od swoich rówieśników. Sprawiał wrażenie cichego i spokojnego, ale to mogło być mylące. Pierwsze wrażenie zazwyczaj nie ma nic wspólnego z prawdą... Ale sposób w jaki mówił. Nie wyrażał się jak chłopak w jego wieku. Każde jego zdanie było przemyślane, a słowa starannie dobrane... Znał chyba tylko jednego ucznia, który był do niego podobny... Zapewne szybko się znajdą i dogadają. Tak, on już się o to postara.
   Evans był widocznie oczarowany otoczeniem. Zauważył, jak wzrok młodzieńca chłonie każdy element krajobrazu... Flora w tym miejsc potrafiła przyciągnąć wzrok i zachwycić swoim naturalnym pięknem. Nawet on, po mimo tylu lat spędzonych w tym miejscu, ciągle, każdego dnia rozpływał się nad wspaniałym krajobrazem, w którego kształtowaniu miał swój udział...
   -Wiesz coś na temat zasad i podziału uczniów? -zapytał po dłuższym czasie, gdy znaleźli się w chłodnym holu.
   -Nie. -krótka odpowiedź. Ucieszyło go fakt, iż chłopak przyznał się od razu, zamiast udawać wszechwiedzącego. Uśmiechnął się rozbawiony. Nie przeszkadzała mu niewiedza uczniów. Są w końcu po to, żeby się czegoś dowiedzieć. -Mógłby mi pan powiedzieć to, co jest niezbędne do przetrwania? -zażartował chłopak, ale jego twarz nadal nie straciła maski powagi. To było denerwujące.
   -Nie zbędne do przetrwania, hę? Trochę tego będzie. Listę, tego czego nie można robić znajdziesz u woźnego. Ja jedynie radzę ci nie przebywać poza wydzielonym sektorem od dwudziestej drugiej do siódmej i nie wędrować samotnie do lasu. W ogóle tam nie wchodź bez któregoś z nauczycieli, jasne? -chłopak skinął głową. -Dobrze. Uczniowie są podzieleni na roczniki, a roczniki na trzy grupy. Ty należysz do fioletowych. -machnął różdżką, a krawat Victora i nitki wykończeń jego mundurka zmienił kolor z czarnego na ciemnofioletowy. Przepisowy strój uczniów Rayos del Sol nie był jakoś specjalnie nadzwyczajny. Marynarka sięgająca kolan, proste spodnie i eleganckie buty w kolorze czarnym, do tergo biała koszula i krawat. Strój dziewczęcy różnił się tylko tym, że zamiast spodni były eleganckie sukienki, a marynarki były krótsze. -Każda grupa ma swojego opiekuna. Twoim jestem ja. -poczuł jak chłopak mierzy go spojrzeniem. -Co do sportu... ech... Quidditch... -skrzywił się lekko -Drużyny są wybierane wewnątrz grup. Fioletowym brakuje ścigających i obrońcy. Jeżeli jesteś zainteresowany, to radzę śledzić ogłoszenia. Oprócz Quidditcha uczniowie rywalizują o puchar. Ale tutaj nie ma już podziału na trzy grupy lecz na dwadzieścia jeden. -uśmiechnął się widząc wreszcie naturalną reakcję na twarzy Evansa.
   -Dwadzieścia jeden? Rywalizują nie tylko grupy ale też i roczniki? -zapytał lekko zaskoczony. Takiego rozwiązania się nie spodziewał.
   -W rzeczy samej. Nie możemy przecież pozwolić, żeby siódmoklasiści wysługiwali się młodszymi, prawda?
   -Jak są dobierani członkowie grup?
   -Tutaj nie ma zasad. To loteria.
   -Ale skoro w grupie są bardziej utalentowani i...
   -To nie ma znaczenia. Zresztą sam zobaczysz jak działa system. Nie martw się. W tej szkole nikt nie zginie. Nawet najsłabszy uczeń nie zaniży poziomu...

   Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, 17 września 1974 rok
   "...Z początku nie wiedziałem o co m chodzi, ale później zrozumiałem. Miał rację... To było niesamowite. Każdy pomagał każdemu. Nie było rywalizacji. Byłem osiemnastą osobą w grupie. Lekcje mieliśmy tylko ze sobą. Podzielono nas na pary..."
  
   Akademia Rayos del Sol, Hiszpania, 2 września 1974 roku
   -Mamy nowego kolegę w grupie. -powiedział profesor Francés trzymając dłoń na ramieniu nowego ucznia. Grupa czwartorocznych fioletowych patrzyła na nich z ciekawością. -Nazywa się Victor Evans i przyjechał do nas z Anglii. Mam nadzieję, że przyjmiecie go z otwartymi ramionami. -uśmiechnął się patrząc po kolei na każdego ze swoich podopiecznych. W końcu jego wzrok padł na czarnowłosego chłopaka o jasnej, wręcz nienaturalnie bladej skórze, i bardzo ciemnych oczach. Chłopak patrzył z nikłym zainteresowaniem na tę całą szopkę... -Victor, będziesz pracować z Menkorem. Chłopak bez problemu znalazł osobę, obok której miał usiąść. Nie wymagało to zbyt wysokiego poziomu inteligencji... Tylko jedna osoba siedziała sama. Victor we wskazanym kierunku, a jego zaskoczenie rosło wraz z każdym krokiem. Nie spodziewał się, że spotka w takim miejscu kogoś takiego...

   Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, 17 września 1974 rok
   Lilliane przygryzając nerwowo wargę, założyła niesforny kosmyk włosów za ucho...
Martwiła się... i to bardzo. Nie podobała się jej sytuacja w jakiej znalazł się jej brat. ONI nigdy nie wróżyli nic dobrego. Na Merlina, jakie było prawdopodobieństwo, że spotkają kogoś takiego? Oczywiście, mieli szansę na spotkanie. Było to oczywiste, zważywszy a to, że każdy z Nieludzi miał obowiązek, co kilkadziesiąt lat pojawiać się w magicznym bądź w mugolskim społeczeństwie...Chodziło głownie o poznanie zwyczajów i zapoznanie się z sytuacją ludzi... Ale mimo wszystko... Nie teraz... Nie...
   Wilkołak, Wampir... Co jeszcze? Może Widzący, Czytający bądź Łowcy...
   Jęknęła zdając sobie z beznadziejności swoich propozycji... Łowca oznaczał by największe niebezpieczeństwo... Byli świadomi istnienia innych ras i nauczeni nienawiści do niech... Zetknięcie się z nimi oznaczało śmierć...
   Wampir... Żeby to był jeszcze jakiś zwykły wampir... Ale królewski...
   -Lilliane, wszystko w porządku? -Zapomniała, że nie jest sama. Podniosła powoli głowę starając się uśmiechnąć. Chyba nawet wyszło jej to w miarę szczerze, bo zauważyła ulgę w oczach Regulusa... Jednakże Severus nie dał się nabrać... Jęknęła w myślach... Był bystry...
   -Tak, wszystko jest ok. -uśmiechnęła się szeroko, a Black odpowiedział jej tym samym. Spojrzała ponownie na list i zmarszczyła brwi. -Mój... przyjaciel ma nadzwyczajny dar do pakowania się w wszelkie możliwe kłopoty. -zachichotała -Zazwyczaj udawało mi się go powstrzymać przed zrobieniem czegoś naprawdę głupiego, ale... ale teraz nie będę miała jak go pilnować. -westchnęła ciężko chcąc podkreślić swoje słowa. Przynajmniej nie kłamała. Tak w końcu był Valentine...
   -To jak mój brat. -mruknął Regulus. Otworzyła szeroko oczy... Black... Że też wcześniej nie zwróciła na to uwagi... Przecież, podobieństwo po między nimi było uderzające...
   -Syriusz? -bardziej stwierdziła niż zapytała. Severus prychnął i pochylił się z powrotem nad pergaminem. Regulus uśmiechnął się smutno potwierdzając to, co wiedziała cała ich trójka. Złapał za pióro i powrócił do pisania pracy...
   Lily wzięła ponownie list do ręki, przyglądając się czarnowłosemu... Myślała o Syriuszu i o jego nienawiści do Ślizgonów... Co skłoniło go przyłączenia się do wojny domów, ba, do przewodniczenia jej? Czy nie widział, że swoim postępowaniem rani swojego brata? Gryfoni vs Ślizgoni... Ile rodzin musiało przez to cierpieć? Westchnęła i powróciła do spraw związanych z jej rodziną.
   A więc, Valentine spotkał wampira i to nie byle jakiego. Menkor Saigner...
 
   Akademia Rayos del Sol, Hiszpania, 2 września 1974 roku
   ...Wampir również był zaskoczony spotkaniem z Elfem. Grymas niepewności, który pojawił się na ułamek sekundy na twarzy Krwiopijcy w jakiś sposób uspokoił Victora. Utwierdził go on w przekonani, że ich spotkanie nie zostało zaplanowane, nie było elementem jakiegoś spisku Rady...
   Zajął miejsce obok Menkora, starając się nie zwracać na niego uwagę. Położył potrzebne rzeczy na stoliku i rozejrzał się po pomieszczeniu. Była to szklarnia jakich wiele na terenie szkoły. Wszystkie półki, stoliki, podłoże... wszędzie było donice z roślinami lub puste, czekające na to aż ktoś je użyje, worki z ziemią, nasiona, cebulki, sadzonki... Pokochał to miejsce... Czuł się tutaj prawie jak w domu... Zakręci się trochę i może uda mu się spędzić w tym miejscu trochę więcej czasu niż przewidywał jego plan zajęć...
   -Kto mi powie, co to jest? -podniósł wzrok na nauczyciela i uśmiechnął się lekko widząc liliowete kwiaty... Lily. -Może, Victor?
   -To asfodelus. -widząc naglący wzrok nauczyciela, ciągnął dalej. -Asfodelus jest śródziemnomorską rośliną liliowatą. W starożytności sadzono go na cmentarzach, albowiem wierzono, że jest on pokarmem dla dusz zmarłych. Jego sproszkowany korzeń po zmieszaniu z nalewką z piołunu daje silny napój usypiający...
   -Świetnie. -przerwał m nauczyciel i zwrócił się z powrotem do uczniów. -Dzisiaj zajmiemy się właśnie korzeniem asfodelusa. Macie oddzielić korzeń od łodygi. Łodygę wsadzacie do naczyń z wodą, zaś korzenie oczyszczacie i dzielicie na porcje. Miłej zabawy...
   Przygotowywanie składników na lekcje eliksirów nie było niczym pasjonującym, ale ktoś musiał to robić, więc uczniowie nie narzekali. Wiedzieli, że na następnych zajęciach przyjdzie im zmierzyć się z czymś znacznie ciekawszym. Zawsze tak było...
   Cała osiemnastoosobowa grupa pracowała przy jednym, dużym stole stawionym na środku sali. Victor pracował mając po jednej stronie Menkora, a po drugiej jakąś dziewczynę. Uparcie nie odzywał się do wampira... On zresztą, też nie próbował do niego zagadnąć... Właściwie to z nikim nie rozmawiał. Wydawał się całkowicie pochłonięty pracą... Było to dziwne, zważywszy na to, że nikt nie stara się zachować ciszy, a nauczyciel o to nie dbał.
   Victor zerknął katem oka na Saignera. Nie sprawiał wrażenia zniesmaczonego towarzystwem ludzi... więc dlaczego? Widocznie izolował się od reszty. Rozumiał powody, dla których chciał ograniczyć swoje kontakty z resztą uczniów do minimum, ale dlaczego skazywał się na samotność...
   Nie tylko na zielarstwie odsuwał się od reszty. Siadał zawsze w ostatnich ławkach i milcząc słuchał wykładu. Przez cały dzień, Victor nie zauważyła, żeby odezwał się niepytany. Zresztą uczniowie trzymali się od niego z daleka... Nie wiadomo tylko czy to instynkt nakazywał im trzymać się z daleka od "drapieżnika", czy to może efekt działania bariery jaką stworzył wokół siebie... Samotność... Tak mijały jego dni, a Evans nie wiedział, co ma robić... W końcu, na początku drugiego tygodnia nie wytrzymał...
   Wszedł do sali, gdzie odbywały się wspólne posiłki. Było to ogromne pomieszczenie, które dzięki magii iluzji przypominało ruiny. Wchodząc to tej niezwykłej sali, miało się wrażenie, że stąpa się po trawie. Wrażenie to potwierdzał fakt, że jasne kamienie, którymi była wyłożona podłoga, porastał bujny mech. Zdawało się, że jedyną rzeczą powstrzymującą ściany przed rozsypaniem, była winorośl, która pięła się aj po samo sklepienie pomieszczenia. Sufit tak właściwie nie było... Nie można przecież nazwać czegoś takiego sufitem. Strop przeplatały liczne dziury, przez które było widać błękitne niebo... Promienie słońca, wpadały do jadalni eksponując jeden niezwykły element wystroju sali. Było to drzewo... Roślina ta była niezwykłe ciekawa i Victor musiał przyznać, iż nigdy w swoim życiu nie widział czegoś tak pięknego. Liście drzewa miały kształt łez, a kolor ich swoją barwą przypominał krew, kora zaś była czarna...
   Rayos del Sol... Promień słońca...
  
Rozejrzał się w poszukiwani Saignera. Nie szukał długo... Siedział na brzeg jednego z trzech stołów przeznaczonych dla uczniów, stole fioletowych... Victor miał dość ich wzajemnego milczenia. Potargał sobie włosy i siadł naprzeciwko wampira.
   -Dlaczego Rayos del Sol? -zapytał smarując chleb masłem. -Chodzi mi o nazwę. -Położył na chlebie sałatę, ser i pomidora. Wgryzł się w nią patrząc wyczekująco na Menkora. Wampir powoli zwrócił na niego spojrzenie swoich ciemnych oczu.
   -Jeszcze się nie domyśliłeś? -miał głęboki niski głos, który zupełnie nie pasował do czternastolatka, za którego miał uchodzić. Victor uśmiechnął się kręcąc głową. Udało mu się. -Promień słońca. Kiedy założyciel szkoły znalazł ten zamek, był on całkowitą ruiną. Urzekło go to pomieszczenia, a zwłaszcza drzewo. Naprawił zamek, ale tę jedną salę zostawił tak, jak ją zastał. Drzewo stoi w promieniach słońca, to dlatego. -zakończył biorąc do ręki kielich. -Co cię tutaj sprowadza Evans? -jego twarz pozostała kamienną maską pozbawioną jakichkolwiek emocji. Przechylił kielich smakując czerwonej cieczy -substytutu krwi, którego jego rasa używała od wieków...
   -To co ty. Uczę się. -odpowiedział spokojnie biorąc kolejny kęs kanapki. Po sposobie w jaki wampir wypowiedział jego nazwisko, był pewny, że on wie kim tak naprawdę jest... Nie da się oszukać Nieludzi... Nie pomogą żadne przebieranki, zmiana nazwiska... Swój zawsze ciągnie do swego... Nie da się przed tym uchronić...
________________________________________________
*Mam nadzieję, że dobrze liczę :) Urodzili się 1960 roku, więc będąc na czwartym rok mszą mieć czternaście lat, tak więc mamy rok 1974 xD Jeżeli się mylę, to mnie poprawcie :)
** -Victor Evans,prawda? Nazywam się Marco Santana Francés, ale możesz mnie nazywać profesor Francés.

   -Miło mi. (mam nadzieję, że nie sknociłam tłumaczenia na hiszpański)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz