Elementy układanki
Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Anglia
-Znowu
znikasz? –Lily zmarszczyła brwi zastanawiając się o co chodzi. Delia
westchnęła podając jej watkę do odkażenia ranki po igle. –Szukał cię
młody pan Black. Wpadł dzisiaj po eliksir pieprzowy, ale zapewniam cię,
że wyglądał na całkowicie zdrowego. –uśmiechnęła się kręcąc głową. –Nie
dało mu się wytłumaczyć, że czuje się świetnie. Poszedł dopiero wtedy,
gdy upewnił się, że cię u mnie nie było.
-Umm…-bąknęła rudowłosa odwracając głowę.
-Cóż
za elokwencja, panno Evans. –wampirzyca przewróciła oczami. –Nie pytam
co robisz, ale… pamiętaj o alibi. Niektórzy widzą więcej niż byśmy
chcieli. –rzuciła niby żartobliwie i udała się do swojego gabinetu.
-To mi coś przypomniało. –Lily zeskoczyła z łóżka i poszła za pielęgniarką. –Przebadałaś już może wszystkich uczniów?
-Nie.
–wyraźnie nie śpieszyła się z udzieleniem odpowiedzi. Nie przejmując
się wpatrującą się w nią z napięciem czternastolatkę, powoli przygotowywała próbki do badania.
–Zbadałam na razie trzy pierwsze roczniki oraz siódmy. –skrzywiła się
przypominając sobie ostatni rocznik, który przyszedł do niej po małym wypadku
na eliksirach. Bawiła się z nimi blisko trzy godziny, a i tak kilku z
nich musiała zostawić na noc w Skrzydle Szpitalnym. –Był też jakieś
pojedyncze osoby z pozostałych roczników. Raczej wszystko z nimi w porządku. Dlaczego pytasz?
-Nie miałaś styczności z Astirą Angelo alboz Dorcas Meadows? –dopytywała dziewczyna nalewając sobie herbaty.
-Dorcas spotkałam, ale nie badałam jej. Angelo jeszcze do mnie nie trafiła. –Odwróciła się do swojej podopiecznej.–Myślisz, że…?
-Jestem
prawie pewna. Wczoraj spędziłam z nimi trochę czasu. Znalazłyśmy
pewien… korytarz. –uśmiechnęła się widząc rozbawienie na twarzy
pielęgniarki. Wiedziała, że ich nie wyda. –Był tam stare gobeliny. Jeden
z nich szczególnie zainteresował Angelo. Przedstawiał Anioły.–posłała
kobiecie sugestywne spojrzenie. Po między nimi zapadła cisza, w czasie
której, Delia zastanawiała się nad słowami podopiecznej.
-Wejdź
Mi. –rzuciła dostrzegając skradającą się nauczycielkę. –Mogłabyś
konkurować z Victorem. –westchnęła i zwróciła się ponownie do Lilliane.
–Jesteś pewna?
-Jej aura różni się od tej ludzi. Zresztą,musiałabyś zobaczyć jej twarz, gdy patrzyła na ten gobelin.
-Lily uważa, że w szkole jest więcej Nieludzi. –wyjaśniła Minerwie –A co z Meadows?
-Jej
jeszcze nie rozszyfrowałam. Ktoś musiał rzucić na nią bardzo silne
zaklęcia maskujące. Jej aura jest… mroczna. Zupełnie inna od Angelo.
-Nie znają prawa? –zapytała McGonagall.
-Gorzej…
Nie zdają sobie sprawy z tego, kim są. –westchnęła Evans. –Astira była
przerażona. Anioł musiał jej coś przypomnieć i to nie było wyblakłe
wspomnienie. Dorcas jest całkowicie nieświadoma…
-Lily, obserwuj je i przyprowadź do mnie jak najszybciej. Trzeba je sprawdzić. –zadecydowała Secretprotectrce.
-Co dzieje się, gdy nie wie się o swoim dziedzictwie? –zapytała nauczycielka transmutacji przerywając ciszę.
-To zależy od mocy. Niektórzy mogą spokojnie żyć wśród mugoli i czarodziei i nigdy nie dowiedzieć się o swojej inności.
Gorzej, gdy są sini lub ich moc jest niestabilna, wtedy zagrażają nie
tylko sobie, ale też i innym. Przy wybuchach mocy potrzebna jest pomoc
kogoś doświadczonego. Istota nieuświadomiona nie wie co się z nią
dzieje, a strach nie jest dobrym sprzymierzeńcem. Taka istota byle kichnięciem
może wysadzić w powietrze spore miasto. –westchnęła. –Dlatego Rada
werbuje Nieludzi, którzy poszukują Nieświadomych i Nieznających Prawa.
Stanowią zbyt duże ryzyko nie wspominając o nieprzyjemnościach
wnikających ze spotkań z Łowcami. –McGonagall skinęła głową. Nie musiała
pytać o to kim są Łowcy.Już kiedyś jej to wyjaśniono w niezbyt miłych
okolicznościach.
-Panna Angelo i Meadows są bardzo utalentowanymi czarownicami. –Delia skinęła głową.
-Skoro
tak, to tym bardziej trzeba się im przyjrzeć. -westchnęła pocierając
skronie. –Lily, zaraz będzie cisza nocna.–rudowłosa w zamyśleniu skinęła
głową. Delia miała wrażenie, że wcale nie usłyszała tego, co do niej
powiedziała. Dotknęła jej ramienia chcąc zwrócić na siebie jej uwagę.
–Zmykaj do łóżka, Ogniku. –poczochrała jej włosy.
-Branoc. –pocałowała obie kobiety w policzek i wybiegła z ambulatorium.
Akademia magii Beauxbatons, Francja
-Tutaj
jej nie ma. –westchnęła zanurzając pióro w kałamarzu. Siedząca przed
nią dziewczyna podniosła głowę patrząc na nią z niemym pytaniem. –Mówię o
twojej siostrze. –przez ostatnie tygodnie dokładnie przyjrzała się
wszystkim uczniom Akademii. Były to różne jednostki, bardziej lub mniej
dziwaczne, ale żadna z nich nie miała nic wspólnego z wampirami.
Ucieszyło ją to i jednocześnie zmartwiło… Mimo wszystko miała nadzieję,
że pozbędzie się Cromwell. Nie żeby jakoś wyjątkowo jej przeszkadzała.
Ale to dziwne uczucie dyskomfortu, które towarzyszyło jej od pierwszego
spotkania, zaczynało ją drażnić. Wbrew zapewnieniom wampirzycy o
czystości jej zamiarów, czuła pewien niepokój… Coś zachwiało jej spokój.
Miała wrażenie, że już nic nie będzie takie jak kiedyś.
-O mojej siostrze?
–zapytała prostując się na krześle. Jej twarz była bez wyrazu, ale
Lucille mogła przyrzec, że w jej głosie usłyszała nutę zdenerwowania.
-Tak.
W końcu przecież po to tu jesteś. Łączysz obowiązek odświeżenia
wiadomości o kulturze ludzi z własnymi planami. To jej szukasz. To rysów
twarzy waszej rodziny wypatrujesz przyglądając się studentom. –odłożyła
pióro. Położyła ręce na stole splatając ze sobą palce.
-Skąd ten absurdalny pomysł? –uśmiechnęła się kpiąco.
-Och daj spokój. Obie znam prawdę, dlaczego nie przyznasz mi racji?
-A dlaczego miałabym to zrobić? Mourirdeaimer, to nie twoja sprawa. –syknęła pochylając się do przodu. –Zajmij się swoimi
sprawami. Odrób lekcje, poczytaj coś lub poćwicz zamianę w zwierzątko.
–uśmiechnęła się kpiąco. –A mnie i mój ród zostaw w spokoju.
-Za późno Cormwell. Trzeba było o tym myśleć zanim przekroczyłaś próg Beauxbatons i zakłóciłaś mój spokój.
-Co
zrobiłam? A… przepraszam! Zapomniałam, że opuściliście Wyspę… Jak wam
idzie integracja z ludźmi? Powiodła się asymilacja? –Evans zerwała się z
krzesła i z wysoko uniesioną głową zebrała swoje rzeczy i szybkim
krokiem opuściła bibliotekę.
Jak ona mogła?! Jakim prawem… Zapłacili za swoją decyzję. Cromwell nie miała prawa tego wywlekać. –westchnęła
zatrzymując się przy oknie. Tak, jej matka i ojciec opuścili wyspę.
Chcieli poznać ludzi bliżej i sprawdzić czy nie udałoby się zmienić ich
nastawienia do Nieludzi. Pragnęli aby wszyscy żyli w zgodzie,tak żeby
nikt nie musiał się ukrywać.
Jej
matka zawsze powtarzała, że ludzie nie są źli z natury. Uprzedzenia i
nienawiść przychodziły wraz z wiekiem. To czy ludzie będą ich
nienawidzić zależało od wychowania jakie otrzymają. Wiedza otrzymana w
wieku dziecięcym oraz obserwacje zachowań dorosłych sprawiały, że ludzie
wiedzieli jak mają odnosić się do tych innych.
Mimo że nigdy nie spotkali żadnego przedstawiciela Nieludzi, to i tak
darzyli ich nienawiścią. Nienawiścią wynikającą ze strachu,
niedopowiedzeń i zwykłej niewiedzy. Błogosławionej niewiedzy, która
chroniła tych, którzy ośmielili się żyć poza Wyspą. Gdyby nie to, nigdy
nie mogliby opuścić swojej ziemi. Zginęliby w najgorszych męczarniach.
Ciężkie tortury, a potem śmierć…najlepiej publiczna. Ludzie lubią
chwalić się swoimi sukcesami.
Zaśmiała
się gorzko. To chciwość ludzi, a właściwie jednego człowieka, zgubiła
jej rodzinę. Odkrył ich tożsamość, zapoznał się z podaniami i poddał ich
licznym próbom. Wtedy byli jeszcze wolni. Obserwował ich, ale nie
więził. Był ich cieniem poza granicami miasteczka. Wiedzieli o nim, ale
to nie przeszkadzało im w prowadzeniu normalnego życia. I to był ich
błąd. Zlekceważyli go. Mogli się schować, zniknąć na jakiś czas, zmienić
tożsamość, ale oni woleli inaczej. Nie chcieli się chować, nie byli
tchórzami. Kontynuowali swoje zajęcia, projekty… On też to robił. Knuł,
szukał sposobu na złapanie ich w pułapkę… i udało mu się to. To był dla
nich prawdziwy cios. Nie dali tego po sobie poznać. Pozostali dumni aż
do końca…
Cromwell
miała rację… Z ludźmi należy uważać. Pełna asymilacja nigdy nie będzie
możliwa. Uśmiechnęła się smutno. Jej rodzice walczyli o pojednanie z
ludźmi… Przeklęte wiatraki.
- Mourirdeaimer… -wyprostowała się pod dotykiem dłoni spoczywającej na jej ramieniu. –Ja… nie powinnam była…
-Masz rację, nie powinnaś.
–syknęła nie odwracając się do wampirzycy. Strzepnęła dłoń ze swojego
ramienia i ruszyła przed siebie. Usłyszała ciche westchnięcie i po
chwili Cromwell zrównała się z nią.
-Są
rzeczy o których obie nie chcemy rozmawiać, Mourirdeaimer. Nie chcę
mieć w tobie wroga, o wiele lepiej jest zdobywać sojuszników.
-W
dość dziwny sposób się do tego zabierasz, Cromwell. –warknęła.
–Obrażasz mnie i moją rodzinę, a potem twierdzisz, że chcesz żeby nasze
rody żyły w pokojowych stosunkach.
-Dyplomacja nie jest moją mocną stroną.
-Jesteś głową rodu.
-Chyba najgorszą od stuleci. –zaśmiała się odgarniając blond włosy z twarzy. –Jestem jedynym wampirem w szkole?
-Tak. –potwierdziła krótko nadal nie patrząc na dziewczynę.
-Dziękuję… Teraz będę mogła zająć się tym po co tu mnie wysłano. –starała się ukryć smutek.
-Napiszę
do mojego rodzeństwa. Rozejrzą się w swoich szkołach. Może tam będzie.
–nie wiedziała dlaczego to powiedziała. Może zrobiło się jej żal?
Skarciła się w myślach za tę myśl. Przecież nawet jej nie lubiła. Ale z
drugiej strony... Gdyby ktoś uprowadził członka jej rodziny, też
starałaby się go za wszelką cenę odnaleźć.
-Dziękuję. –usłyszała cichy szept. Uśmiechnęła się lekko. Ktoś taki jak ona rzadko wypowiada takie słowa.
-Chodźmy
na obiad. –westchnęła. Złapała w dłonie niebieski kosmyk swoich włosów.
Zacisnęła powieki koncentrując się na innej barwie.
-Dlaczego wybierasz takie kolory? –westchnęła patrząc z niesmakiem na fioletowe włosy elfki.
-Bawią mnie zdegustowane miny profesorów. –uśmiechnęła się figlarnie ciągnąc wampirzycę do stołówki. –Umieram z głodu!
Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Anglia
Odgarnęła
włosy z twarzy i pochyliła się nad parującym kociołkiem. Uśmiechnęła
się z zadowoleniem czując delikatną woń wmieszanych ze sobą składników.
Był idealny…
-Trzy
kwiaty rumianku. –zwróciła się do Ann wyciągając dłoń. Brązowowłosa
szybko odnalazła właściwy słoik i wyjęła z niego roślinkę. –Kwiat utnij
pod kątem. –uśmiechnęła się spostrzegając, że ta chciała ciąć na prosto.
-Dlaczego pod kątem? –zapytała marszcząc brwi.
-Wchłonie
więcej mikstury. Podobnie jest na przykład z różami. Jeżeli chcesz żeby
zwiędłe róże odżyły, musisz ściąć im łodyżki pod kątem i wsadzić do
wody.
-Długo jeszcze? –jęknęła Dorcas.
-Jeszcze trzy składniki i będzie gotowy.–uśmiechnęła się Evans.
-Trzy stokrotki, raz! –zasalutowała Medison.
-Wrzucaj
pojedynczo. Pierwszy… -zamieszała trzy razy w prawo -…drugi… -jeden w
lewo -…trzeci. –dwa razy w prawo. –Sok z żuka. –Astira nacisnęła na
pancerz robaka płaskim nożem. –Z życiem. Musisz wycisnąć z niego
wszystko, co się da.
-To obrzydliwe. –jęknęła blondynka, a wszystkie trzy zaśmiały się. –To nie jest śmieszne.
-Jest. Powinnaś widzieć swoją minę. –mruknęła Meadows.
-Daruj sobie. Jeju…
-On nie żyje. Naprawdę wątpię żeby miał ci za złe to, że go rozgniatasz.
-Uch…
Zabierzcie to ode mnie! –jęknęła czując jak pancerz pęka pod naciskiem
jej dłoni. Szybko odłożyła nóż i podała deskę z robalem rudowłosej,
która śmiejąc się odłożyła zwłoki na bok i wlała sok do kociołka.
-Nigdy w życiu… -zatrzęsła się blondynka.
-Jak ty funkcjonujesz na eliksirach? –zapytały zaskoczone Gryfonki.
-Siedzi
ze mną. –obie spojrzały ze współczuciem na Medison. –Na szczęście
siedzimy daleko od Ślimaka i nie słyszy jej komentarzy. –skrzywiła się.
-Ann, wiesz, że cię kocham? –wyszczerzyła się.
-Astira,
wiesz, że masz pająka we włosach? –zapytała słodkim głosem. Angelo
podskoczyła i zaczęła machać głową chcąc pozbyć się nieprzyjaciela.
-Angelo,
zamknij się! –wykrzyknęła Evans nie mogąc wytrzymać pisków dziewczyny.
Była stanowczo za głośna. –Jakim cudem potraficie całkowicie inaczej
zachowywać się poza tym pomieszczeniem?
-I
kto to mówi? –mruknęła Meadows. Żadna nie odpowiedziała. Każda miała
bardziej lub mniej ważny powód takiego zachowania i żadna nie miała
ochoty o tym rozmawiać.
-Co to w ogóle jest za eliksir? –zapytała Dorcas przyglądając się przeźroczystej i bezwonnej cieczy.
-Dowiesz się. –wyszczerzyła się Evans.
-Ej! Myślałam, że jesteśmy zespołem! –oburzyła się
-Bo jesteśmy, ale w tej jednej kwestii lepiej żebyście były nieświadome. Dobra, następny. Z tym pójdzie szybciej.
-Powiedz, że w tym nie będzie żuków.–jęknęła Angelo.
-Nie będzie. –posłała jej psotny uśmiech. –Do tego użyjemy pająków.
Akademia Rayos del Sol, Hiszpania
Listy
od Lucille nigdy go nie zaskakiwały. Zawsze szczegółowo opisywała
wszystko co się działo. Znała każdą plotkę i zawsze potrafiła trafnie
osądzić czy jest ona prawdziwa czy nie. Ale ona sama nie była plotkarą.
Słuchała, bo lubiła wiedzieć o wszystkim. Nie znosiła za to
niedopowiedzeń.
Często
zastanawiał się jak to możliwe, że jej mózg wytrzymuje tak duży napływ
informacji. Jego głowa bolała od słuchania szczebioczących dziewcząt o super newsach. Nie rozumiał jak mogą wierzyć nawet w najgłupszą plotkę.
Ale ten list był dla niego zaskoczeniem. Właściwie to nie był to nawet list, a krótka wiadomość.
„Jeżeli w Twojej szkole znajduje się wampirzyca o nieznanym pochodzeniu, to daj mi znać. Ethel szuka siostry.”
Dwa zdania, jeżeli nie licząc powitania, pożegnania i podpisu. To musiało być ważne skoro ograniczyła się do takiej formy.
Złożył
dokładnie kartkę i schował ją do kieszeni. Cóż, oczywiście, że rozejrzy
się po szkole i wiedział nawet, kto mu w tym pomoże. O tak… Nie odmówi
mu. Uśmiechnął się z zadowoleniem. Wszedł do Sali Jadalnej i zajął
miejsce naprzeciwko Saignera. Nałożył sobie warzyw i począł rozglądać
się po twarzach uczniów. Wcześniej, nie zastanawiał się nad tym, że w
szkole oprócz niego i Menkora, mogą znajdować się jeszcze inni. Ale co
tu ukrywać, decydując się na Rayos del Sol, nie przypuszczał, że spotka
kogokolwiek z Nieludzi. A tu niespodzianka! Trafia wprost na wampira.
Pokręcił głową karcąc się za głupotę.
-Evans,
możesz powiedzieć, co na Merlina,wyprawiasz? –do rzeczywistości
przywróciło go ostre warknięcie wampira, który starał się uratować
jedzenie przed powodzią.
-Przepraszam. –mruknął stawiając przewrócony dzbanek.
-A niech cię… żeby to przynajmniej była gorzka herbata albo woda, ale sok!
-Zachowujesz się jak baba. –Evans wywrócił oczami.
-Spójrz
na siebie. Siedzisz z głową w chmurach i nie wiesz, co się wokół ciebie
dzieje. A niech cię! Nienawidzę zapachu brzoskwiń. –z obrzydzeniem
wtarł dłonie w serwetkę. –I co ci tak bawi? –warknął. –Nie pozbędę się
tego odoru przez kilka dni.
-Przestań histeryzować, ludzie się gapią.
-Ludzie się gapią. –przedrzeźnił chłopaka.–jakby to cię kiedykolwiek interesowało.
-A żebyś wiedział, że mnie to interesuje.
-Jasne! I dlatego wpadasz na śniadania spóźniony i półnagi?
-Jaki półnagi?! Tylko koszule zapinam w biegu. –wywrócił oczami.
-A ten numer z podpalonymi bananami?
-Tak się robi! Nie moja wina, że Matilde nigdy czegoś takiego nie widziała i przestraszyła się, że chcemy podpalić szkołę.
-Ty chcesz. –wampir przewrócił oczami.–Ogarnij się, bo z tej szkoły pozostaną same gruzy.
-Dość
kiepski argument*. –zachichotał Victor rozglądając się po sali. –Musisz
spróbować czegoś innego. –Nagle spoważniał i nachylił się do wampira.
–Dostałem list od siostry.
-I?
Co słychać u twojej szanownej siostrzyczki. –zapytał unosząc brew. Sama
wiadomość o liście nic nie znaczyła. Przecież Evans regularnie dostawał
pocztę. W takim razie ostatnia przesyłka musiała zawierać jakąś
specjalną informację.
-Ile jesteś w Rayos del Sol?
-To mój czwarty rok, dlaczego pytasz?
-Bo
chcę wiedzieć na ile dobrze znasz studentów. Powiedz mi, czy w szkole
są jeszcze jacyś twoi bracia? –Menkor milczał wpatrując się w elfa.
Wiedział co kryje się pod hasłem bracia.
Nie był przecież głupi. Ale po co jego siostrze, która przecież
znajduje się w zupełnie inne szkole, była potrzebna taka informacja?
-A
co? Mało ci? Chcesz nas więcej? Zapewniam cię, że w grupie potrafimy
być irytujący. –uśmiechnął się kpiąco i zaczerpnął łyk czerwonego napoju
ze swojego kielicha.
-Jakiś ty zabawny. –Victor wywrócił oczami.–Odpowiesz mi na moje pytanie czy nie?
-Pomyślmy…
-powiódł wzrokiem po uczniach. –Elf, dwie driady… hm… chyba nadal
jestem jednym wampirem, wybacz. –powiedział uśmiechając się ironicznie.
-Ech…
trudno. Napiszę jej… -westchnął przewracając oczami. Mimo negatywnej
opinii towarzysza, nadal rozglądał się po sali. Nie żeby mu nie ufał,
ale zawsze mógł coś przeoczyć, prawda? –Idę do Francésa.**Miał mieć
jakąś nową dostawę. –Menkor parskną widząc jego rozmarzoną minę.
-Idź, może później do was dołączę. –mruknął.
Victor wstał od stołu i klepnął go po przyjacielsku w bark.
-Nie ociągaj się za bardzo, bo ominie cię najlepsza zabawa.
-Jasne, nie ma nic lepszego od babrania się w ziemi. –przekrzywił głowę wpatrując się zmrużonymi oczami w elfa.
-Przestań, bo zacznę się ciebie bać! –Evans udał że się wzdryga.
-Znasz się na szermierce? –zapytał po chwili.
-Trochę.
Cioteczka starała się żebyśmy poznali podstawy. Nie mogła się przecież
rozmnożyć, a wstydem byłoby gdybyśmy byli całkowicie zieloni.
-Dobre
chociaż tyle. Znajdę coś dla ciebie i popracujemy nad twoją techniką.
–uśmiechnął się drwiąco. Przynajmniej w końcu znalazł potencjalnego
partnera do ćwiczeń.
-Nie powiedziałem, że jestem zainteresowany.
-A
ja nie powiedziałem, że przyjmuję odmowę.–Victor przewrócił oczami i
ruszył w kierunku wyjścia. W sumie, to nawet mu to odpowiadało.
Szermierka… miła odmiana. A wampiry słynęły z talentu w tej dziedzinie.
Ale
teraz czekało na niego coś innego. Zadanie dla specjalnego gościa o
specjalnych możliwościach. Wyszczerzył się jak wariat. Czuł się jak
mugolski super bohater.
Roślinki nadchodzę!
Szczerze
powiedziawszy, to myślał, że profesor gorzej przyjmie informacje o tym,
że pośród jego wychowanków są Nieludzie. Owszem, wyglądał tak jakby
miał zejść na zawał, ale następnego dnia zachowywał się normalnie.
Sądząc po zapachu alkoholu, dokładnie sobie wszystko przemyślał. Kilka
dni później, poprosił go i Menkora, żeby przyszli do niego po kolacji.
Wyraźnie miał jeszcze wiele pytań. Nie mylił się. Gdy tylko podał
herbatę zaczął wpływać o ich historię. Chciał wiedzieć wszystko.
Ciekawił go zarówno świat z przed wygnania jak i sama wojna
i sytuacja po niej. Nie byli wstanie udzielić mu wyczerpujących
odpowiedzi. Byli zbyt młodzi… Ale obiecał profesorowi, że będzie mógł
porozmawiać z kimś, kto miał większą wiedzę oraz obiecał podrzucić parę
książek. Ufał, że cioteczka nie będzie miała nic przeciwko temu.
I tak też się stało. Bardziej przejęła się tym, czy czegoś sobie nie
zrobił niż ujawnionym sekretem. Najwidoczniej uznała, że wystarczy im
zabezpieczenie w postaci przysięgi. Nie była nawet zła. Poleciła mu
jednie żeby znalazł sobie jakieś zajęcie, które go skutecznie zmęczy. No
i znalazł… Profesor wykańczał go magicznie, a teraz Saigner miał go
zmęczyć fizycznie. Bardzo mu to odpowiadało. Źle się czuł, gdy
przepełniała go energia. Jak to mówią mugole –co za dużo, to niezdrowo.
Dlatego teraz z radością zmierzał do części szkoły poświęconą salom zielarskim.
-Dobry profesorze! –zawołał od progu zamykając za sobą drzwi i zabezpieczając pomieszczenie przed podsłuchem.
-Dobrze,
że jesteś. –usłyszał głos dochodzący gdzieś zza ściany roślin. –Akurat
je przewieźli i przydałaby mi się pomoc przy przesadzaniu. –Dopiero
teraz zauważył czarnowłosego mężczyznę, który niósł w ramionach stos
czystych doniczek.
-Gdzie worki z ziemią?
-Na zapleczu, przyniesiesz?
-Jasne.
–Evans rzucił torbę i marynarkę na najbliższe wolne krzesło i poszedł
na zaplecze. Z westchnięciem zarzucił sobie worek na plecy. Dlaczego nie
użył magii? To była niepisana umowa w tych salach. Zero czarów.
Chodziło o to żeby uniknąć niepożądanych skutków użycia zaklęć.
Większość roślin była bardzo wrażliwa i magia mogła je uszkodzić.
Oczywiście nie dotyczyło to mocy Powiernika Ziemi.
Chłopak
położył wór na podłodze i rozejrzał się po pomieszczeniu. Musiał
przyznać, że od feralnego wybuchu mocy, wystrój sali uległ zmianie.
Podłogę pokrywał mech i korzenie różnych roślin. Wszystkie rośliny
kwitły bujnie zajmując każdą wolną przestrzeń. Nawet drzewa, które
wcześniej były zaledwie sadzonkami, znacznie urosły, wydostały się ze
swoich donic i wbiły się w kamienną posadzkę w poszukiwaniu wody. Tak
więc, pomieszczenie wglądem bardziej przypominała leśną polanę niż salę
lekcyjną.
Uczniowie
początkowo bardzo dziwili się nowemu wystrojowi, ale ta zmiana zdawała
się przypaść wszystkim do gustu. Oczywiście nie obło się bez pytań, ale
na szczęście profesor zbył wszystkich tajemniczym uśmieszkiem.
-Zajmij
się tamtymi liliowcami a ja przesadzę te. –nauczyciel podał mu kilka
donic. Rozejrzał się w około –Zaczyna mi brakować miejsca. Muszę część
przenieść do innych sal.
-Jak tak dalej pójdzie, to nikt tu nie będzie mógł wejść.
-Ta,
a to miejsce będzie żyło własnym życiem. Evans, dyrektor mnie zabije,
jeżeli ta dżungla rozprzestrzeni się na resztę szkoły. –zaśmiali się
obaj. Po przygotowaniu stanowisk pracy, zajęli się roślinami. Victorowi
nie przeszkadzało to, że swój wolny czas poświęca na pracy z
nauczycielem, wręcz przeciwnie, bardzo mu to odpowiadało. Nie chciał
zawiązywać więzi z osobami, które będzie musiał okłamywać. Dlatego
trzymał się z Menkorem i poniekąd cieszył się, że jego szkolny opiekun
zna prawdę. A praca z roślinami z roślinami? Lubił ją. Odprężała go i
sprawiała, że czuł się szczęśliwy.
Profesor
podniósł głowę słysząc wesołe pogwizdywanie ucznia. Niemalże parsknął
spostrzegając, że niewiele brakowało aby elf zaczął tańczyć.
-Victor,
jak nazywa się twój ojciec?–zapytał sam nie wiedząc dlaczego akurat
teraz wybrał ten moment. Chłopakprzestał gwizdać, a jego twarz na chwilę
wykrzywił grymas bólu. Spuścił głowę udając, że poprawia ziemię w
donicy.
-Antares Mourirdeaimer. –powiedział niechętnie. –Dlaczego pan pyta? –zmierzył nauczyciela zimnym wzrokiem.
Profesor
drgną zaskoczony nagłą wrogością chłopaka. Nie rozumiał jego
zachowania. Dlaczego pytanie o ojca wywołało u niego taką reakcję?
-Pytałem,bo
z jednym Mourirdeaimerem brałem udział w szkoleniu na mistrza. Chciałem
wiedzieć czy istniałaby szansa na kontakt z nim. –twarz Victora
złagodniała,ale nadal widział ból w jego oczach. –Nie pomyliłem się, to
był twój tata.–uśmiechnął się lekko. Evans spuścił głowę ukrywając twarz
za kurtyną włosów.
-Ma pan pecha. Nie żyje. –szepnął. –Nie, to nie Łowcy go dopadli.
-Przykro mi. –to nie były puste słowa. Wiele razy spierał się z Antaresem, ale pomimo licznych zwad naprawdę lubił go i cenił. Najmłodszy mistrz eliksirów. Był naprawdę niesamowity… i martwy.
-Czarodziej? –zapytał.
-Tak.
Wie pan, nie jesteśmy niezniszczalni. –spróbował się uśmiechnąć i
prawie mu się to udało. –Pana gatunek wyjątkowo pociąga władza. –zaśmiał
się gorzko.
-Po trupach do celu.
-Dokładnie. To zadziwiające, że jeszcze się nie powbijaliście nawzajem.
-A wy?
-Nie
dla nas pragnienie władzy i potęgi. Nasza moc jest zarówno zbawieniem
jak i przekleństwem. –skrzywił się. Nie musiał mu tego tłumaczyć. Nie
kiedy wiedział o powodach dla których zostali zmuszenie do ucieczki na
Wyspę i nie po tym czego był światkiem. Moc była olbrzymim brzemieniem i
łatwo mogła przyczynić się do śmierci.
-Lubisz eliksiry? –zapytał starając się zmienić temat rozmowy.
-Bardzo… chyba nawet bardziej niż zielarstwo.
-Jest to możliwe?
-Oczywiście! Ja i moja siostra, Lily, mamy małego bzika na punkcie mikstur.
Francés
uśmiechnął się i obiecał sobie, że zrobi wszystko żeby skontaktować
chłopaka z Mistrzem. Będzie zachwycony mogąc nauczać syna Antaresa. Musi
się kiedyś przejść do Niny i poobserwować dzieciaka.
-Znalazłem
dla ciebie miecz. –usłyszeli od strony drzwi. –Jest lekki więc nawet ty
powinieneś być wstanie go utrzymać.–wampir odłożył rzeczy i podszedł do
nich podwijając po drodze rękawy koszuli.
-Zamierzacie ćwiczyć szermierkę? –zapytał zaskoczony nauczyciel.
-Tak.
Nudzi mi się samemu, a jego ktoś musi wprowadzić na wyższy szczebel
umiejętności. Kto to słyszał, żeby spadkobierca takich rodów jak
Gryffindor i Mourirdeaimer nie potrafił perfekcyjnie posługiwać się
białą bronią.
-Przerażające… -mruknął Victor przewracając oczami.
Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Anglia
Siedziała
przy stole Grfonów powoli spożywając śniadanie. Nie spieszyło się jej.
Siedząca obok niej Meadows starała się ukryć podekscytowanie i leniwie
rozglądała się po Wielkiej Sali.
-Idzie. –szepnęła do rudowłosej sięgając po puchar z sokiem dniowym.
Lilliane leniwym wzrokiem spojrzała na nauczyciela obrony.
-Wszystko gotowe?
-Tak.
Ann dogadała się ze skrzatką i ta obiecała to zrobić. –Lily skinęła
głową. Wszystko szło zgodnie z planem. Niczego nieświadomy nauczyciel
sięgnął po puchar…
-Zaczynamy bal…
____________________________________________
*opis pomieszczenia z rozdziału 9 cz. 2.
**nie wiem czy dobrze odmieniłam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz