To przypadek rządzi światem
Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Anglia
Zdmuchnęła z twarzy kosmyk włosów zasłaniający jej oczy i rozejrzała się po korytarzu.
Drugie piętro....
Co ją podkusiło żeby spełnić prośbę Meadows i zjawić się? Nuda? Tak to zapewne było to. Przecież, gdyby miała coś, cokolwiek, ciekawszego do roboty, to nie przyszłaby. A tu jak na złość wszystkie prace domowe zostały odrobione systematycznie, cioteczka była zajęta w laboratorium i prosiła, żeby jej nie przeszkadzać, a Severus i Regulus zniknęli w swoim Domu. Uch... Zawsze mogła zaszyć się w dormitorium albo w bibliotece... Ale po co? W sumie, możne być nawet zabawnie... Zatrzymała się przed umówioną salą i położyła rękę na klamce. Przymknęła powieki biorąc głęboki oddech. Lubiła to... Miała wtedy wrażenie, że jest razem z Lucille i że za chwilę zanurzą się w jeziorze... Uśmiechnęła się delikatnie i pokręciła energicznie głową.
Rzeczywistość. Pamiętaj o rzeczywistości.
Otworzyła powoli drzwi...
-...w wodzie i wszystko będzie w porządku.
-Jesteś pewna? Nie wydaje mi się żeby przepadał za wodą. Raczej dobrze było mu w słońcu.
...Z zaskoczeniem spostrzegła, że w klasie oprócz Meadows znajdują się jeszcze dwie dziewczyny -Krukonki, które od pewnego czasu podejrzewała o przyjaźnienie się z Dorcas. Gdy zamknęła za sobą drzwi, wszystkie trzy spojrzały na nią. Brązowowłosa z niepewnością i jakby lękiem, blondynka z ciekawością, a czarnowłosa z wyraźną irytacją.
-Nareszcie! Ile można na ciebie czekać? -zapytała brunetka zeskakując z biurka nauczyciela.
-Mogłam w ogóle nie przychodzić, ale wyobraź sobie, że nudziło mi się. -dla podkreślenia swoich słów ziewnęła szeroko zasłaniając usta ręką. Blondynka zachichotała.
-Dorcas, daj już spokój. Przyszła. -powiedziała śpiewnie. Wyrównała zagięcia na spódniczce mundurka i z gracją podeszła do nadal stojącej przy drzwiach Evans. -Jestem Astira Angelo. -przedstawiła się wyciągając do niej drobną dłoń.
-Lilliane Evans. -znowu to samo... To dziwne uczucie. Patrzyła w niebieskie oczy Krukonki i nie mogła uwierzyć w kolejną niespodziankę. Nie wiedziała co jest z nią nie tak, ale to uczucie było inne niż w przypadku Meadows. Ciepło i spokój... Nie wiedziała czy bardzie przeraza ją to czy cień otaczający Gryfonkę. Może aura Krukonki chciała ją zmylić?
-Dobrze, że jesteś. Jeszcze trochę a musiałabym użyć różdżki. -zaśmiała się słysząc prychnięcie czarnowłosej. -Chodź. Dori...
-Nie nazywaj mnie Dori, Angelo!
-...opowiadała nam o twoim problemie z naszym szanownym profesorem. -wypluła dwa ostatnie słowa tak jakby były największym na świecie obrzydlistwem -Ann, może przywitałabyś się z koleżanką? -cmoknęła z dezaprobatą.
-Ann, nie Annabel, Medison. -powiedziała nie patrząc na rudowłosą.
-Jaka nieśmiała... -mruknęła blondynka.
-Daj spój. Żałuję, że zgodziłam się żebyście tu przyszły.
-Pozwoliła? Dobre sobie. No, Lilliane, odłóż rzeczy i mów w czym problem. -pociągnęła ją w stronę pozostałych dziewczyn.
Lily nie rozumiała co się dzieje. To wszystko było dziwne. Nawet Meadows nie zachowywała się tak jak zazwyczaj. Wiedziała, że Pani Lodu była jedynie maską, ale to przekraczało jej wyobrażenia... Po jakie licho ściągnęła u tę wariatkę i niemowę? Wystarczająco niekomfortowe było przebywanie we dwójkę, a co dopiero w czwórkę. I dlaczego rozmawiała z nimi o niej? Zacisnęła usta w wąska linię i położyła torbę na ławce.
-Tak właściwie, to przyszłam tu tylko po to, żeby podziękować za troskę. Więc dziękuję, poradzę sobie...
-Sama? -zaśmiała się czarnowłosa. -Niby jak?
-Mam swoje sposoby. -mruknęła z błyskiem w oku.
-Jasne. Myślisz, że Shadow tak po prostu zostawi cię w spokoju? Dobre sobie. Evans, spójrz prawdzie w oczy. Jesteś uczennicą, a on wykwalifikowanym, dorosłym czarodziejem...
-Czy to plumeria? -Lily zignorowała wywód Meadows. Miała po dziurki w nosie obcych, którzy wtrącają się w nie swoje sprawy, a doniczka stojąca koło brązowowłosej wydawała jej się odpowiednimi elementem zmieniającym rozmowę. Ann spojrzała na nią zaskoczona i dopiero po chwili kiwnęła głową.
-Mogę zobaczyć? -zapytała ignorując oburzenie Gryfonki i rozbawienie Angelo. Wzięła roślinkę do ręki dokładnie badając palcami liście. -Biedactwo. -mruknęła.
-Nie wiem co mu jest. Dostałam go w wakacje i wszystko było z nim w porządku. A teraz nagle zmarniał. -powiedziała cicho Medison patrząc uważnie na ręce rudowłosej, które delikatnie odgarniały liście roślinki chcąc dostać się do ziemi.
-Ma za sucho. -stwierdziła oddając roślinkę właścicielce. -Gdzie go trzymasz?
-Na szafce nocnej.
-No i masz odpowiedź. Ma za ciemno. Potrzebuje stałego dostępu do światła. Przypilnuj żeby zimą miał temperaturę koło czternastu stopni. Nic mu nie będzie. -uśmiechnęła się delikatnie udając, że nie dostrzega zakłopotania dziewczyny.
-Cóż... Skoro to już wszystko... -westchnęła podnosząc torbę z ławki z zamiarem opuszczenia sali.
-Nie, to nie wszystko, Evans. Siadaj. -warknęła zimno Meadows.
-Nie bądź śmieszna. Daruj sobie i tak nic nie zdziałasz. -uśmiechnęła się kpiąco.
-A ty? Co niby zrobisz? Będziesz dalej jak ta sierota znosić takie traktowanie? I kto tutaj jest śmieszny, co?
-Nic o mnie nie wiesz.
-A ty najwidoczniej nie masz zielonego pojęcia o świecie czarodziei.
-Obie gadacie głupoty. -westchnęła blondynka. -Wasze argumenty są... głupie. -spojrzały na nią ze złością. Nie przejęła się zbytnio i usiadła na blacie obok Ann. -Usiądźcie. -wskazała na najbliższą ławkę. Spokój nadawał jej głosowi dziwną siłę, która nie pozwoliła im się jej sprzeciwić. Spełniły rozkaz, starając się usiąść jak najdalej od siebie.
-Wiem, że nie podoba ci się to, że Dorcas powiedziała nam o twoim problemie. Wiem też, że nie chcesz tu być, ale skoro już przyszłaś, to możemy chociaż porozmawiać. To nie problem, prawda? -uśmiechnęła się delikatnie. W tej chwili wyglądała jak mała, niewinna dziewczynka. Evans przekrzywiła głowę. Czekała, aż powie coś więcej.
-Wiesz, Lily, mogę tak do ciebie mówić? -zapytała nie oczekując odpowiedzi -już dawno chciałam cię poznać. -oparła głowę na dłoniach.
-Dlaczego? -zapytała, a blondwłosa zaśmiała się.
-Przeczucie? Nie wiem dokładnie. To głupie i dziwne, ale miałam ochotę z tobą porozmawiać. Wydajesz się interesującą osobą. -sposób w jaki zaakcentowała przedostatnie słowo, utwierdził ja w przekonaniu, że coś jest nie tak. -Dziwne, prawda?
-Tak. -odparła krótko mrużąc oczy. -I co? Zaspokoiłaś swoją zachciankę?
-Nie. -zaśmiała się po raz kolejny. -To spotkanie jedynie podsyciło mój apetyt. Więc... Jak chcesz zemścić się na profesorku?
-Zemścić? To nie zemsta. -uśmiechnęła się niewinnie. -Ja mu jedynie pokażę, że w życiu nie zawsze jest tak jakbyśmy tego chcieli.
-Brzmi ciekawie... co zrobisz?
-Tajemnica... -szepnęła. -Pech spada na człowieka niespodziewanie.
-Klątwa? -wtrąciła Dorcas.
-Zbyt przewidywalne. Czasami trzeba pomóc losowi.
-Wchodzę w to. -zaśmiała się Angelo.
-Ja też. -mruknęła Meadows.
-To szaleństwo... ale czemu by nie.
-Moment, moment! Wcale nie proponowałam wam współpracy.
-Szczegóły! Daj spokój. Cztery osoby zdziałają dużo więcej niż jedna. Zresztą, chyba nie chcesz pozbawić nas jednej rozrywki, co?
-Wpadniecie w kłopoty!
-Nie ma zabawy bez ryzyka. -westchnęła Astira.
-Będziemy męczyć cię tak długo aż nie ulegniesz. -wtrąciła Dorcas.
Lily patrzyła na nie z niedowierzaniem. Jakim cudem ich rozmowa doszła do tego punktu? Kiedy to się stało. Nie podobało się jej to. Miała działać sama. Spojrzała ponownie na Angelo i zaklęła w myślach. To jej sprawka. Nakłoniła ją, ale jak? Kim jest, że potrafiła wedrzeć się do jej umysłu?
Cóż... Teraz było już za późno. Wiedziały, że coś kombinuje. Miała tylko jedno wyjście...
-Dobrze, zgadzam się.
...zgodzić się i sprawić żeby były tak samo winne jak ona. Grupowa odpowiedzialność.
-Ale mam jeden warunek. -dodała szybko chcąc ochłodzić ich zapał. -Nikt szkodliwy nie może dowiedzieć o tym, co będziemy robić, jasne?
-Niezwykle zapobiegliwa. -ucieszyła się Astira. -Zgoda.
-Niech będzie. -westchnęła Medison.
-Skoro to konieczne... Niech ci będzie.
Lilliane uśmiechnęła się zadowolona. Poczuł to wszystkie. Zaklęcie związało je przysięgą milczenia splatając ze sobą ich los...
Akademia Rayos del Sol, Hiszpania
Westchnął cicho sięgając po kieliszek i butelkę czerwonego wina. Elfickie. Pokręcił głową z irytacją. Napełnił naczynie i usiadł w swoim ulubionym fotelu. Upił łyk trunku delektując się jego słodkim smakiem... Po chwili kieliszek był już pusty. Wstał ponownie i tym razem wrócił już z całą butelką.
Westchnął z irytacją pocierając nóżkę kieliszka. Czegoś takiego się nie spodziewał. Zaśmiał się... Ciekawe, ile spośród osób które spotkał w swoim życiu, było stuprocentowymi ludźmi? Pięć procent? Jeden? W jakim stopniu on sam jest człowiekiem?
Skrzywił się przypominając sobie osoby nienawidzące Nieludzi, robiące wszystko żeby tylko się ich pozbyć, wytępić za wszelką cenę. Czy byli hipokrytami? W jakim stopniu oni nie byli ludźmi? Czy zabijając te wszystkie "niebezpieczne stworzenia" nie mordowali samych siebie?
Uśmiechnął się przypominając sobie wypadek na lekcji. Gdyby nie ten incydent, nie wiedziałby jak bardzo można się mylić.
Wyglądają tak jak każdy normalny człowiek, zachowują się normalnie, nie wzbudzają żadnych podejrzeń. Są jak zwykli ludzie... Uczą się w normalnych szkołach, pracują...
Zaśmiał się z absurdalności wynikających z nowych informacji... Wampiry, które nie zabijają ludzi, pijące substytut krwi, żyjące w zupełnie innych miejscach niż ustalili badacze, mające wysoko rozwiniętą kulturę i surowo przestrzegane prawo.
Ale to nie fakt, że Menkor Saigner jest wampirem wstrząsnął nim najbardziej. Nigdy w życiu nie przypuszczał, że kiedykolwiek przyjdzie mu spotkać elfa! Przecież to niemożliwe! One istnieją jednie w bajkach dla dzieci. Gdyby ktokolwiek powiedział mu, że zetkną się z przedstawicielem tej tasy, to wyśmiałby go na miejscu i wysłał na przymusowe leczenie. A jednak... Istniały. Jego uczeń był elfem... Niepełnokrwistym, ale jednak elfem. I w dodatku wcale nie nazywał się tak, jak utrzymywał do tej pory.
Victor Valentine Gryffindor-Mourirdeaimer. Ktoś musiał z niego zakpić. Tak to jedyna możliwość...
Znał kiedyś jednego Mourirdeaimera. Razem byli na szkoleniu, dzięki któremu mieli osiągnąć tytuł Mistrza. On w dziedzinie zielarstwa, a Mourirdeaimer w eliksirach. Cz to możliwe, ze Victor był jego synem, bratankiem, siostrzeńcem... Uch, krewnym? Nie miał pojęcia. Nigdy nie rozmawiał z nim o sprawach prywatnych. Zawsze ograniczali się do roślin, mikstur i bieżących wydarzeń. Czy był człowiekiem? Niby skąd miał to wiedzieć. Mógł powiedzieć, że tak, ale teraz nie był tego wcale pewien.
I do tego ta przysięga... ich zabezpieczenie. Szlak... w co on dał się wrobić? Łowcy... Wydawali się przestraszeni na samą wzmiankę o nich. Niechętnie wyjaśnili mu, że istnieje pewna organizacja zajmująca się tępieniem takich jak oni. ich misją było "oczyszczanie świata" i podobno byli w tym niezwykle skuteczni i... brutalni. Nigdy nie pozostawiali po sobie śladów.
-...Uważają, że to my jesteśmy niebezpieczni.
-A nie jesteście? -zapytał patrząc z powątpiewaniem na wampira. Chłopak milczał przez chwilę zastanawiając się jak powinien odpowiedzieć.
-Nie wszyscy. Wampirze społeczeństwo podzielone jest na grupy. "A" to Arystokracja. Wampiry narodzone z wampirów. Stoją na czele i strzegą Prawa. To zaledwie kilka rodów. "B" wampir narodzony z małżeństwa mieszanego, nie z ludzi. "C" narodzony ze związku człowieka z wampirem. Klasa "E" człowiek przemieniony Świadomy Prawa. "F"... to są te twoje niebezpieczne bestie. -skrzywił się z niesmakiem. -Ale to zaledwie niewielki odsetek.
-A te wszystkie opowieści o atakach wampirów?
-Słusznie nazwał je pan opowieściami, ale niestety jak w każdej opowieści, tak i tutaj kryje się ziarno prawdy. Zdarza się, że ktoś z klasy "F" zaatakuje jakąś wioskę. Ale dzieje się tak właśnie przez te pańskie opowieści. Ludzie wierzą w nie i po przemianie chcą ugasić pragnienie. Mogą to zrobić przy użyciu krwi zwierząt, ale jednak wybierają ludzi. -uśmiechnął się krzywo.
-A ty? Do której klasy należysz?
-Do "A". -wydawał się znudzony pytaniami profesora.
-Do Arystokracji? Dlaczego w takim razie uczysz się w szkole dla czarodziei? Nie macie własnych miejsc, gdzie możecie się kształcić? -zapytał zaskoczony.
-Mamy, ale to nie jest kwestia indywidualnego wyboru cz głupiej zachcianki, takie jest Prawo. Mamy was poznać.
-Po co?
-Dobre pytanie. My poznajemy was, a wy nadal żyjecie w kłamstwie. Wasza historia jest, jakby to powiedzieć, niekompletna. -znowu ten kpiący uśmieszek. Zaczynało to drażnić profesora
-Jak to niekompletna?
-Menkor, mieszasz. -wtrącił Victor, który się doprowadzić klasę do stanu używalności. Szło mu to opornie, ale przynajmniej blaty ławek nie były już pokryte mchem. -Rzucasz ogólnikami, które niewiele wyjaśniają.
-Niczym nie rzucam. -zaprzeczył oburzony .
-Tak się mówi. -rudowłosy przewrócił oczami. -Chodzi o to, profesorze, że dawniej ludzie i nieludzie żyli razem jak bracia. jednakże, w pewnym momencie ci pierwsi zauważyli potęgę drugich. Zazdrościli im i jednocześnie w ich sercach zostało zasiane ziarno strachu. Wtedy zauważyli, że jest ich więcej. To była bratobójcza wojna.
-Nigdy o tm nie słyszałem. -wyszeptał wstrząśnięty.
-Stare dzieje. -wzruszył ramionami.
-Nie znajdzie pan tego jeżeli nie wie gdzie szukać. Ludzie nie chcieli pamiętać o swojej porażce. -powiedział kpiąco wampir.
-Porażce? Ale, przecież, żyjecie w ukryciu.
-Żyjemy. To właśnie jest szczegół, który zadecydował o zatajeniu informacji o tamtym wydarzeniu.
-Zgromadziliśmy się wszyscy w jednym miejscu. Na wyspie, którą wy nazywacie Atlantydą. -Evans uśmiechnął się widząc zaskoczenia na jego twarzy. -Nawet sobie pan nie wyobraża co potrafią zdziałać zaklęcia rzucone prze tysiące silnie magicznych istot. Wyspa zniknęła dla tych, którzy nie wiedzą jak ją znaleźć. Ludzie byli wściekli. Zaczęli się dzielić. Mugole wystąpili przeciwko czarodziejom, powstała organizacja Łowców. A my? My byliśmy zajęci tworzeniem naszego nowego domu.
-Nie przeszkadza wam to?
-To, że żyjemy w ukryciu czy to, że w każdej chwili możemy zginąć? Wielu z nas nie żywi nienawiści do ludzi. W pewnym sensie wybaczyliśmy wam.
"W pewnym sensie wybaczyliśmy wam". Mógł się założyć, że gdyby tylko chcieli, to pozbyliby się wszystkich swoich prześladowców. Dlaczego więc tego nie zrobili? Dlaczego zgodzili się na taki los? Nie rozumiał tego.
Gdy opowiadali mu o tym wszystkim byli dziwnie spokojni. Pogodzeni z rzeczywistością...
Stworzyli swój mały świat. Tam też są ludzie. Uciekinierzy, którzy trafiwszy na Wyspę nie chcieli już jej opuścić. Victor nigdy tam nie był, ale Menkor wyraźnie uśmiechnął się na wspomnienie swojego domu. To wystarczyło. Wampir rzadko okazywał jakiekolwiek pozytywne emocje, więc to, co je wywołało musiało w pełni na nie zasługiwać.
Chciał zobaczyć Atlantydę... Odkryć prawdę...
Westchnął zmęczony. Nawet podobała mu się ta drobna zmiana w wystroju sali lekcyjnej.
-Wybuch mocy! -parsknął kręcąc głową.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz