3 sierpnia 2012

10. Nikt ci nie powiedział, że nie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość?


Nikt ci nie powiedział, że nie istnieje coś takiego jak sprawiedliwość?

Akademia Yamato, Japonia
   Niebo otulone grubą warstwą ciemnych chmur. Szara, puchowa kołdra, z której spływały srebrne krople. Łzy duchów. Bezcielesnych istot, których wzruszenie zesłało na Ziemię życiodajny deszcz. Wspaniały dar, który ofiarowany ze zbyt dużą hojnością może okazać się przekleństwem. Natura -cudowna i niebezpieczna... Czy są jeszcze istoty, które potrafią kochać ją taką, jaką jest? Cóż... Na pewno nie są to ludzie.
   Podłożył ręce pod głowę i westchnął przeciągle. Nie przeszkadzało mu to, że przemókł do suchej nitki, że jego ubranie jest brudne od trawy i błota... W tej chwili interesowała go jedynie natura... Krople deszczu spadające z nieba, trawa i ziemia pod jego plecami i szum wiatru rozbrzmiewający w uszach. To ostatnie, przy akompaniamencie deszczu, stanowiło jedyną w swoim rodzaju muzykę, którą mogły usłyszeć jedynie osoby umiejące słuchać w ten jeden szczególny sposób...
To był jeden z jego ulubionych utworów. Ostre podmuchy wiatru uderzające w ścianę pobliskiego lasu, targające korony młodych, samotnych drzewek, zrywające liście, które nie mogły oprzeć się jego sile i chęci do zabawy. To i taniec powietrza, który porywał ze sobą płatki kwiatów, listki i źdźbła traw, stanowiło niezwykły widok. Wspaniały spektakl przeznaczony jedynie dla oczu odpowiedniego obserwatora... Widza takiego jak on. Żałował jedynie, że przyszło mu rozkoszować się tym widokiem w samotnie...
   Przymknął powieki oczu, a na jego twarzy zagościł błogi uśmiech. Słyszał go... Szeptał do niego... Cieszył się z obecności swojego Pana... Przyjaciela. On również rad był z jego towarzystwa. Byli przecież jednością. Powiernik -istota cielesna i żywioł -cząstka duszy, bez której Władca nie może żyć. Nierozerwalna całość. Jeden strażnikiem drugiego...
   Wyciągnął do góry dłoń. Wiatr pieszczotliwie owinął się wokół jego palców. Owiał go strumieniem ciepłego powietrza ogrzewając jego zziębnięte ciało. A on, podziękował mu szepcząc słowa, które znali i w pełni rozumieli jedynie Oni.
   Usłyszał zbliżające się kroki i po chwili krople deszczu przestały spadać na jego i tak już mokrą twarz. Powoli, niechętnie podniósł powieki i starł dłonią wodę zalewającą mu oczy. Uśmiechnął się delikatnie rozpoznając stojącą nad nim osobę.
   -Głupi jesteś. Jeżeli chciałeś wywinąć się od zajęć, to mogłeś wymleć coś lepszego, niż leżenie na ziemi podczas ulewy. -jego uśmiech poszerzył się. Nie robił sobie nic z dezaprobaty, którą tak dokładnie słyszał w jej głosie. Zwrócił na niego uwagę...
   -Przepraszam -powiedział, gdy prychnęła rozjuszona jego dziecinnym zachowaniem. -Nie mogłem oprzeć się takiej pogodzie. -dodał spoglądając w jej ciemne oczy. Były takie piękne... Ciemne jak nocne niebo w najczarniejszą noc... Nigdy takich jeszcze nie widział... Teraz, gdy stała tak blisko niego, wydawało mu się, że widzi w nich delikatne błyski, jakby gwiazdy. Delikatne... ledwo widoczne... To właśnie one ją zdradziły. Była zła, ale też i rozbawiona jego zachowaniem. Ucieszyło go to.
   -Nie mogłeś oprzeć się takiej pogodzie? -powtórzyła jego słowa z niedowierzaniem. Zatrzęsła się z zimna i opatuliła się szczelniej płaszczem i poprawiła czerwony szalik. Wiatr figlarnie potargał jej włosy niszcząc luźnego kucyka. Zła z ściągnęła gumkę i wolną dłonią rozczesała włosy zakładając czarne kosmyki za uszy tak, aby nie wpadały jej do oczu...

(wspomnienie)
   -Nie wiem czy wiesz, ale ta szkoła ma pewne zwyczaje. Jedną z nich jest tradycja powadzenia nowego, tak aby nie zapomniał swojej rodziny. -powiedział Alkor, Saovir (Daniel miał nadzieję, że jedyny przedstawiciel Nieludzi w szkole), zakrywając mu oczy błękitną szarfą. Kilkoro innych starszych uczniów robiło podobnie z pierwszorocznymi. Reszta, która nie chciała opuścić uroczystego wprowadzenia nowych, ustawiła się wokół nich chichocząc cicho. -Wiatr, cztery strony świata... -powiedział kładąc ręce na ramionach Daniela, zmuszając go tym samym do okręcenia się wokół własnej osi.
   -Wiatr jest wszędzie. -powiedział inny głos i znowu został obrócony.
   -Niech duch Smoka prowadzi cię do celu. -kolejna osoba powtórzyła czynność.
   -Niech pozwoli ci odnaleźć spokój. -został okręcony po raz ostatni i cztery dłonie, czterech różnych osób, spoczęły na jego barkach i pchnęły go do przodu. Nic nie widząc, oddał się pod opiekę swoich przewodników. Irytowało go to, że został pozbawiony jednego ze zmysłów, ale mimo odczuwanego dyskomfortu, starał się zachować spokój. Szedł spokojnie słuchając otoczenia. Słyszał, jak pierwszoroczniacy, niepewni swoich kroków, szurają nogami. Jakaś dziewczynka pisnęła cicho, gdy straciła równowagę, ale jej towarzysze nie pozwolili jej upaść. Byli wyraźnie wystraszeni. To był dla nich dzień pełen wrażeń... Przeżyli przydział, przyjazd do szkoły, a teraz na dodatek ten cały cyrk z chodzeniem po korytarzach z zawiązanymi oczyma. Przecież, już samo zetkniecie się z nowym środowiskiem musiało przepełniać ich lękiem. Część z nich pochodziła z czarodziejskich rodzin lub chociaż byli półkrwi, ale byli przecież wśród nich i ci, którzy nadal oswajali się z myślą, że magia istnieje... Głupie zabawy starszych uczniów.
   Zatrzymali się. Dostosował się do swoich przewodników i również zastygł w bezruchu.
   -Zdaliście test drogi. -usłyszał głos Saovira i ręce zniknęły z jego barków. Ktoś zdjął mu szarfę z oczu i wreszcie mógł zobaczyć dokąd ich przyprowadzono... Usłyszał za sobą westchnienia zachwytu i musiał się z nimi zgodzić. Miejsce to miało niewątpliwie to coś... Czuło się tu spokój i bezpieczeństwo, co sprawiało, że miało się wrażenie, iż jest się w domu...
   Stali na szczycie schodów, które prowadził w dół do dużego, okrągłego pomieszczenia, które śmiało można było nazwać salonem. Stały tam, wyglądające dość wygodnie, obite fioletowym lub niebieskim materiałem zafu, przy których stały niskie ławy. W czerech miejscach ze ścian wystawały eleganckie kominki, w których tlił się ogień. Ściany pokrywały jasne panele, na których ktoś namalował wizerunek Wietrznego Smoka. Oprócz schodów na których stali, z pomieszczenia wychodziły jeszcze dwie klatki schodowe, które najprawdopodobniej prowadziły do sypialń.
   Grupa nowicjuszy wraz z przewodnikami zeszła na dół, do salonu, podziwiając wystrój i szukając znajomych twarzy. Daniel również spoglądał na uczniów. Chciał wiedzieć, czy czekają go jeszcze jakieś niespodzianki wśród nich... Nadal nie mógł przeboleć, że tak późno rozpoznał kim jest Alkor Ascendance. Na szczęście, wszyscy oprócz ich dwójki wydawała się być ludźmi... Ich zawsze łatwiej było omamić. Zmusić do zapomnienia... Wiedział, że za kilka lat pozostanie po nim jedynie wspomnienie. Profesorowie nie będą pamiętali jego twarzy, daty, gdy przybył do Akademii Yamato jako nowy uczeń. Owszem... będą wiedzieli, że był taki student jak Daniel Evans, ale będzie to jedynie iskra... niewyraźna, ulotna myśl. Nic więcej. Informacje o nim zostaną zatarte, niewidoczne dla osób niepowołanych... Jedynie krew z jego krwi będzie mogła odkryć prawdę, ale to i tak pod warunkiem, że będzie miała czyste intencje. Magia była po ICH stronie, bo tylko oni zdobyli się na odwagę żeby JĄ poznać... To dlatego ludzie się ich bali... Byli za silni... Zbyt potężni...
   Poczuł jak czyjeś ręce podnoszą go i rzucają ja poduszki. Chciał się uwolnić, ale napastnik doskonale wiedział, co robi. Chwila zaskoczenia była jego asem z rękawa. Daniel nie mógł się podnieść. Przytrzymywali go. Uniósł głowę i zobaczył, że nie on jeden jest w podobnej sytuacji. To jeszcze nie koniec zabawy starszaków... Zirytowany poddał się im i czekał na to, co ma się wydarzyć. Zdmuchnął grzywkę z oczu i spojrzał ze złością na uśmiechniętego psotnie Alkora. Jęknął na ten widok. Victor często uśmiechał się w ten sposób, gdy miało stać się coś "zabawnego".
   -Na plecach będzie idealnie. -powiedział Saovir szczerząc się jeszcze bardziej. -Podwińcie mu to. -rozkazał i rozejrzał się w około jakby kogoś szukał. Wreszcie, chyba odnalazł tę osobę. Zachichotał. Daniel podążył za jego spojrzeniem i zmarszczył brwi nic nie rozumiejąc. Z jednej z klatek schodowych wychodziła właśnie drobna dziewczyna, która zdążyła porzucić już mundurek na rzecz czerwonego qipao.
   -Wyn, chodź. Mamy jednego, który z chęcią podda się twoim torturom. -Odwróciła się w ich stronę i uśmiechnęła się zadziornie. Miała piękny uśmiech. Delikatny a jednak wyrazisty.
   -Chyba nie będzie miał wyboru. -odpowiedziała, a przytrzymujący go chłopaki zarechotali.
   -No raczej. -potwierdził jeden z nich i Danie poczuł uścisk na swoim ramieniu. Zagryzła czerwoną wargę (mógł się założyć, ze to był ich naturalny kolor) i spojrzała na swoją ofiarę.
   -Jeżeli obiecasz, że nie będziesz się ruszać, to cię puszczą. -i wtedy po raz pierwszy zobaczył jej oczy i wiedział, że nigdy ich nie zapomni. Strumień powietrza potargał mu włosy. Alkor spojrzał na niego ostro i ścisnął mu ostrzegawczo kark. Evans opamiętał się zaskoczony swoim nagłym wybuchem.
   -To zależy od tego co zamierzacie ze mną zrobić. -odpowiedział nie odrywając oczu od jej radosnej twarzy.
   -Nie martw się, to nic strasznego. Nawet nie zaboli. -zażartowała. -W sumie to jest nawet przyjemne.
   -No to w taki razie ok. Możesz zaczynać. -zgodził się układając się wygodnie.
   -To się rozbieraj.
   -Szybka jesteś. -zaśmiał się odwracając do niej z powrotem głowę. Na jej policzkach ujrzał delikatny rumieniec.
   -Zdejmij koszulę. -poprawiła się przewracając z irytacją oczami. Uśmiechnął się i wykonał jej polecenie. Po chwili znów leżał na poduszkach.
   -Dobrze, teraz się nie ruszaj. -poczuł jak się nad nim pochyla i po chwili coś mokrego zetknęło się z jego plecami...
(koniec wspomnienia)

   To jej zawdzięczał wizerunek wietrznego smoka, który pokrywał całą powierzchnię jego pleców. Nie mógł uwierzyć, że teraz będzie mu on towarzyszyć do końca życia. To był już jego drugi tatuaż, na którego powstanie nie miał żadnego wpływu. Ten pierwszy był z nim od chwili narodzin i określał jego status. Symbol ukrywający jego przeznaczenie, siłę, władzę... Znak powietrza. Był on zamaskowany tak, by nikt nie mógł odkryć jego tożsamości... Gdyby tak się stało, gdyby wiadomość o tym kim jest trafiła do nie powołanych osób... Zginąłby... Mógłby mieć tylko nadzieję, że byłaby to szybka i w miarę bezbolesna śmierć. Ale zarówno czarodzieje jak i Łowcy lubili zabawiać się swoją zdobyczą zanim pozbawią ją życia. Byli jak zwierzęta... Koty bawiące się myszką. Nie zabiją jej. Będą ją gonić, szturchać i męczyć, aż w końcu padnie z wycieńczenia.
   -Daniel? -prawie o niej zapomniał. -Idziesz czy zamierzasz nadal tak leżeć i namiękać? Niedługo nie będzie można odróżnić cię od ziemi. -pokręciła głową. -Jesteś strasznie brudny.
   -To całkiem przyjemne uczucie. Wiesz... Jak leżę, to mam wrażenie, że jestem jej częścią. -powiedział przymykając powieki.
   -Jej? -zapytała nie rozumiejąc.
   -Natury. -uśmiechnął się lekko.
   -Jesteś pokręcony. -zmarszczyła brwi starając się zrozumieć o co mu chodzi.
   -Uwierz mi, że mój brat jest bardziej pokręcony niż ja. -zaśmiał się. -Jest gorszy od mugoli przywiązujących się łańcuchem do drzew. -zawtórowała mu. Miło było słuchać jej śmiechu. Był równie piękną muzyką, co utwór który przerwała swoim przyjściem.
   -Daniel, chodź. Zaraz będzie kolacja. Nawet łącząc się z naturą potrzeba energii. -powiedziała po dłuższej chwili ciszy jaka zapadła między nimi. Evans westchnął.
   -Skoro pani prosi... -westchnął pokonany i podniósł się z ziemi. Rzuciła na niego czar osuszający i czyszczący, a on odebrał od niej parasolkę.
   -Nigdy nie mówiłeś, że masz brata.
   -Brata i dwie siostry dokładniej mówiąc. -nie powinien jej tego mówić, ale nie mógł się oprzeć. Odczuwał dziwną potrzebę powiedzenia całej prawdy... a przynajmniej jej części. -A  jeszcze dokładniej mówiąc, to urodziliśmy się tego samego dnia. -spojrzała na niego zaskoczona. Westchnął.
   -Dlaczego nie jesteście razem w jednej szkole? -uśmiechnął się tajemniczo wzruszając ramionami.
   -Tak jakoś wyszło. -mruknął.
   -To głupie! Jesteś Irlandczykiem, chodziłeś do szkoły we Francji i na czwartym roku wylądowałeś w Japonii. Zaraz jeszcze powiesz mi, że każde z twojego rodzeństwa poszło do innej szkoły!
   -Normalnie jakbyś przy tym była. -spojrzała na niego z niedowierzaniem.
   -To idiotyczne! -wykrzyknęła. Zaśmiał się widząc jej oburzenie. Była taka urocza... -Kto normalny posyła dzieci do czterech różnych placówek, skoro mogą być razem?! Czy wasi rodzice są normalni?! -Spojrzała na niego chcąc wymóc na nim odpowiedź, ale on odwrócił głowę. -Daniel? -Spojrzał na nią ze źle ukrywanym smutkiem. -Daniel, j-ja nie chciałam. Przepraszam, nie powinnam tak mówić. Nic mi do tego. -zaczęła go przepraszać.
   -Nie szkodzi. Nic się nie.... -szepnął starając się uśmiechnąć. Na wspomnienia o rodzicach nadal reagował bardzo emocjonalnie.
   -Nie mów, że nic się nie stało. -przerwała mu. -Nie powinnam tak mówić. Nic nie usprawiedliwia mojego zachowania. To było dziecinne i niestosowne.
   -Masz rację... Niestosowne. Prędzej czy później i tak coś by takiego nastąpiło. -westchnął przeczesując włosy ręką. -Cóż... Nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem, no nie? -uśmiechnął się do niej. Weszli na korytarz szkoły. Złożył parasol strzepując z parasola wodę. Włożył go sobie pod pachę i wyciągną do niej dłoń.
   -Wyn Jiabao, czy da się panienka zaprowadzić do naszego salonu? -zapytał z szelmowskim uśmiechem.
   -Oczywiście, proszę pana. -ujęła jego dłoń. Idąc razem przez korytarz, Daniel miał wrażenie, że po raz pierwszy nie zrobił z siebie idioty w jej obecności... No cóż... może nie do końca. Przynajmniej tym razem nie zdzieliła go niczym po głowie...

Szkoła Magii i Czarodziejstwa Hogwart, Anglia

   -Co wasza piątka sobie myślała?! -Minerwe McGonagall ciężko jest wyprowadzić z równowagi, a kiedy traci nad sobą panowanie, to jest to niezwykle przerażający widok. Piątka uczniów stojących przed biurkiem w jej gabinecie musiało przyznać, że nigdy nie chcieliby doświadczyć czegoś podobnego. Jej zwykle nienagannie czysta szata ubabrana była lepką, cuchnącą mazią, włosy częściowo uwolniły się z ciasnego kok tworząc lwią grzywę, a twarz miała wykrzywioną w nieukrywanej złości... Profesor McGonagall miała dość. Najpierw, przez około tydzień, wraz z innymi nauczycielami patrolowała korytarze żeby złapać na gorącym uczynku dowcipnisiów (miała pewność, ze było ich co najmniej czterech), którzy byli odpowiedzialni za głośne wybuchy w pobliżu prywatnych pokoi belfrów (było to uciążliwe ze względu na porę hałasu), upadających zbroi, które rzucały w przechodzące obok nich osoby łajnobombami (nie interesowały jej zachwyty Flitwicka nad czasowym zaklęciem i precyzją z jaką trafiały do celu). Do tego dochodził jeszcze poltergeist, Irytek, którego nadzwyczaj bawiła ta sytuacja i musiał uczcić to wyjątkowo sprośną piosenką. A teraz jeszcze to... Nie wiedziała jakim cudem jej Gryfoni mogli być takimi... nieodpowiedzialnymi dzieciakami. Naprawdę lubiła tę czwórkę dowcipnisiów, ale czasami miała ich po prostu dość. dlaczego nie mogli przyjąć do wiadomości, że mają w spokoju zostawić Severusa Snapea. To było nie pojęte. Była przyzwyczajona do tego, że musi przerywać ich sprzeczki i likwidować zaklęcia, ale teraz to było co innego... Przynajmniej nie musi kazać im po raz kolejny czyścić pucharów w Sali Trofeów. O tak... Niech sami posprzątają ten chlew, który stworzyli.
   -Cała piątka ma szlaban. -powiedziała ostro patrząc na każdego po koeli. Jej Gryfoni stali przed nią ze spuszczonymi głowami dając skruchę. Doskonale wiedziała, że nie żałują tego co zrobili, ba!, byli dumni ze swojego dzieła. W sumie musiała przyznać, że zaklęcia, których użyli były dość imponujące jak na czwartoklasistów. Pewnie mogłaby być zadowolona z ich pokaz umiejętności gdyby nie jeden szczegół -przez nich nie mogła odpocząć nawet podczas snu. Miała dość wybuchów zrywających ją z łóżka o czwartej nad ranem.
   Przeniosła wzrok na piątego ucznia, i westchnęła w myślach. Ślizgon... Nigdy nic do niego nie miała. Nie sprawiał problemów na jej zajęciach, ale też nie zyskał jej sympatii. Był dziwny. Nie mogła go rozgryźć. Ale Delia mówiła, że koleguje się z Lily... On i Regulus Black. A teraz stał przed nią, z obojętną miną, z oczami pełnymi złości. Nie mogła go nie karać. On również brał udział w bójce, która rozegrała się w okolicach tego nieszczęsnego korytarza...
   -Black, Potter, Lupin i Pettigrew, zgłosicie się do pana Filcha i posprzątacie swoje... dzieło. Pan, panie Snape, uda się do panny Secretprotectrce. Mówiła, że potrzebuje pomocy w pewnej sprawie. A teraz zejdźcie mi z oczu. Nie chcę o was słyszeć. Jestem pewna, że w tym zamku znajdzie się jeszcze parę miejsc do sprzątania.
   Opadła na krzesło, gdy tylko drzwi zamknęły się za nimi. Miała nadzieję, że nie zaczną walczyć, gdy tylko uznają, że ich nie słyszy. Jak małe dzieci... Poprawiła kok jednym zaklęcie, a drugim wyczyściła szatę. Uznając, że wyga odpowiednio, przywołała skrzata domowego prosząc o szklankę herbaty i kawałek ciasta. Rzuciła zaklęcie zamykające na drzwi gabinetu i przesiadła się na wygodny fotel koło kominka. Tak... Chwila relaksu w sobotnie popołudnie... Nie pozwoli żeby cokolwiek zepsuło jej resztę dnia. Żaden uczeń nie zniszczy jej dzisiejszego dnia... Niech inni się z nimi użerają. ONA MA WOLNE.

   Nie mógł uwierzyć, że dała mu szlaban w Skrzydle Szpitalnym. Przecież on tylko się bronił. Zawsze TYLKO działa w samoobronie. Nigdy nie zaatakował żadnego z NICH... To ONI zawsze zaczynali. Ale kogo by to obchodziło... Zacisnął dłonie w pięści korzystając z tego, że korytarze były puste. Nikt nie mógł go zobaczyć... Był sam... Słona kropla spłynęła po jego policzku. Nie starł jej. Dzisiaj jego ręce będą miały wystarczająco dużo roboty przy czyszczeniu nocników. I to miała być sprawiedliwość?! Nie... Coś takiego jak sprawiedliwość nie istnieje...
   Zatrzymał się przed drzwiami do Skrzydła Szpitalnego. Wziął kilka głębszych oddechów i wytarł twarz rękawem i wreszcie wszedł do środka.
   Nie był tu jeszcze w tym roku szkolnym, a pielęgniarka nigdy nie pojawiała się na wspólnych posiłkach w Wielkiej Sali. Nie była nawet na Uczcie Powitalnej. Dlatego też teraz zrozumiał zachwyty kolegów nad młodą pielęgniarką. I gdyby wierzył w Boga, mógłby powiedzieć, że Pan nie poskąpił jej urody... Ale bez względu na to czy była urodziwa, była teraz jego katem... Miała mu przydzielić zadanie, którym niewątpliwie będzie bezsensowne czyszczenie nocników.
   Kobieta spojrzała na niego odwracając się od szafki z najczęściej używanymi eliksirami leczniczymi i uśmiechnęła się delikatnie.
   -Pan Snape? -przytaknął mierząc ją wzrokiem. Zdawała się tym nie przejmować i wskazała mu łózko prosząc żeby na nim usiadł. Spojrzał we wskazanym kierunku i zamarł zaskoczony. Na jednym z łóżek, wesoło machać nogami, siedział nie kto inny jak Lilliane Evans. -Zaraz powiem na czym będzie polegało twoje zadanie. Jestem pewna, że nie będzie tak źle. Wspominałam o tym profesor McGonagall, ale nie spodziewałam się, że będzie o tym pamiętać. -mówiła pielęgniarka kierując się do zaplecza. Zniknęła zostawiając dwójkę uczniów.
   -Hej. -przywitała się. Nie widzieli się dzisiaj. Nie przyszła do biblioteki. Skrzywił się przypominając sobie dzisiejsze przedpołudnie spędzone przy stoliku usytuowanym w dziale mistycyzmu. Miał ochotę udusić Regulsa za ciągłe wiercenie się i rozglądanie w poszukiwaniu Gryfonki. Najgorsze w tym wszystkim było to, że i on sam poczuł zawód, gdy nie przyszła... Miał wrażenie, że tego dnia czegoś im brakowało...
   -Nie mogłam przyjść. -powiedziała gdy usiadł na sąsiednim łóżku. Uniósł brew do góry starając się dać jej do zrozumienia, że jej usprawiedliwienia go nie obchodzą.
   -Nie mawialiśmy się. -odparł jedynie i wlepił wzrok przed siebie.
   -Masz rozcięty policzek. -zauważyła przyglądając się jego twarzy. -Coś się stało?
   -To nie twoje sprawa. -wycedził patrząc na nią ostro. Wytrzymała jego spojrzenie.
   -To ci idioci? -to było raczej stwierdzenie niż pytanie, ale mimo że podejrzewała kim mogli być napastnicy, miała nadzieję że zaprzeczy. Nie zrobił tego jednak. Westchnęła kręcąc głową. Wstała z łóżka i podniosła ze stolika jeden ze słoików. Nabrała na palec odrobinę maści i podeszła do Ślizgona. -Mogę? -zapytała widząc jego wzrok. Patrzył na nią jeszcze przez chwilę nie mogąc podjąć decyzji, aż wreszcie skinął głową. Dotknęła czerwonej szramy wcierając w nią delikatnie maść. -Gotowe. -uśmiechnęła się zadowolona i wróciła z powrotem na swoje miejsce.
   -Lily, prosiłam żebyś nie ruszała niczego bez mojej zgody. -pielęgniarka wróciła niosąc watkę i coś czego Snape nie rozpoznawał. -podwiń rękaw. -zwróciła się do rudowłosej, która bez sprzeciwu wykonała polecenie. Kobieta przetarła jej skórę watką i wzięła do rąk to coś... Rozerwała folie, przyczepiła coś do plastikowej rurki i przytknęła do ręki Gryfonki, która odwróciła do niego głowę uśmiechając się blado.
   -Nie cierpię tego. -szepnęła nadal nie odwracając głowy.
   -To tylko trochę. -pocieszyła ją patrząc jak strzykawka zapełnia się krwią. -Wystarczy. -zabrała rękę przyciskając wacik do ranki. Szkarłatna ciecz wypełniała połowę pojemnika. Secretprotectrce podała jej czekoladę. Rudowłosa ułamała sobie kawałek i podała opakowanie Ślizgonowi, który pokręcił głową odmawiając.
   -Powie mi pani co mam robić? -zapytał mimo że w myślach wciąż powtarzał "czyszczenie nocników". Kobieta odwróciła się do niego zamyślona.
   -Tak. Niedaleko Zakazanego Lasu rosną pewne rośliny. Chciałabym żebyś je zerwał i przyniósł do mnie. Niestety nie mogę iść razem z tobą, ale Lily doskonale wie, o co mi chodzi. -rudowłosa skinęła głową. Słońce miało jeszcze dość sporą drogę do przebycia, więc było dość jasno. Pielęgniarka machnęła różdżką transmutując koce w dwa ciepłe płaszcze i podała je uczniom wraz z koszykiem na ich zbiory. -Miłej zabawy. -powiedziała kierując się do gabinetu.
   -Chodź. -powiedziała Lily ciągnąc Severusa za rękaw w stronę wyjścia. Widocznie czekolada dodała jej sił. Snape szedł za nią zastanawiając się nad tym, czego był światkiem. Ta dziwna rzecz nie wyglądała na magiczny sprzęt magomedyków. Miał wrażenie, że już to kiedyś gdzieś widział. Po za tym, po co była potrzebna pielęgniarce krew Evans i czemu wydawało mu się, że znają się zbyt dobrze jak na te kilka tygodni. I skąd niby ona miała wiedzieć czego będą szukać? Dlaczego z nim szła?
   -Dlaczego zamiast leżenia do góry brzuchem, robisz coś czego nie musisz? -zapytał gdy wyszli ze szkoły.
   -Nie lubię stanu nicnierobienia. O wile zabawniej jest działać. -puściła mu oczko.
   -Nie wierzę, że dobrze się bawisz wykonując dodatkowe obowiązki.
   -Posłuchaj Severusie, cokolwiek chcesz mi powiedzieć, zapytać... zrób to! Nie baw się w podchody, bo nic w ten sposób nie osiągniesz. -spojrzała na niego podirytowana. Jeszcze nigdy nie widział jej takiej. Czy to była kolejna maska?
   -Skąd znasz Secretprotectrce? -zapytał wprost.
   -I to cię tak gryzło? -przewróciła oczami rozbawiona. -Pracowała w Mungu. Spotkałam ją... jakiś czas temu. -Zirytowała go ta ogólna odpowiedź, ale uznał, że taka informacja jest lepsza niż nic.
   -Jesteś chora? -przez jej twarz przeszedł cień. Uśmiechnęła się krzywo.
   -To nie powinno cię obchodzić. -pochyliła się nad ziemią przyglądając się jej. -Tego szukamy. -powiedziała dotykając zielnych liści. Wyjęła z koszyka rękawice uchronne i podała jedną parę Severusowi. -Trzeba je wyrwać wraz z korzeniami, bo inaczej będą bezużyteczne.
   Oboje uklęknęli na ziemi i zaczęli wyciągać roślinę. Na szczęście jej korzenie nie weszło za głęboko, więc bez problemu ich pierwsza zdobycz znalazła się w koszyku.
   -Po co pobierała ci krew? -zapytał gdy wyciągali kolejny korzeń.
   -Badanie kontrolne. Bada w ten sposób każdego cznia, który do niej przechodzi. Chce mieć pewność, że nic nie przeoczy.
   -Co ci...
   -Severus, daj spokój. Nie zarazisz się ani ty ani nikt inny. To tylko i wyłącznie moja sprawa! Żałuję, że pozwoliłam ci zadawać pytania. Zaczynasz robić się męczący. -warknęła tracąc cały dobry humor. 

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz